‌‌Fifty Shades Darker wchodzi do kin równo dwa lata po premierze Fifty Shades of Grey. To całkiem sporo czasu na wyciągnięcie wniosków –wysłanie odtwórców głównych ról na lekcje aktorstwa, zatrudnienie scenarzysty potrafiącego pisać dobre dialogi i podjęcie jakiejkolwiek próby, by przy drugiej części recenzenci i krytycy mieli przynajmniej trochę mniej powodów do narzekania. Niestety, twórcy filmu wniosek wyciągnęli tylko jeden – hajs się zgadza – i na tym ich refleksje nad losami produkcji najwyraźniej się skończyły, bo część druga jest równie zła jak pierwsza. Upłynęło już kilka godzin, odkąd wróciłam z kina, a (nawet po bardzo mocny drinku) nadal nie mogę przejść do porządku dziennego nad absurdem tego, co zobaczyłam. Jego poziom w tym filmie jest tak wysoki, że przekracza wszelkie dopuszczalne normy, a porównywać go można tyko z niedorzecznością pomysłu, by wyświetlać go w kinach na walentynki. Romantyzmu jest w nim mniej więcej tyle samo co w gimnazjalnych akademiach na dzień nauczyciela (a i poziom aktorstwa podobny). Po raz kolejny trudno mi nawet stwierdzić, co to za gatunek filmowy, bo fakt, że bawi, jeszcze nie oznacza, że to komedia. Ekranizacja powieść E.L. James tuż po premierze pierwszej części przechodziła swego rodzaju wewnętrzny kryzysy – z pracy nad kolejnymi odsłonami zrezygnowały: reżyserka Sam Taylor-Johnson i scenarzystka Kelly Marcel, a o odejściu przebąkiwał też podobno odtwórca roli tytułowego Greya – irlandzki aktor Jamie Dornan. Tego ostatniego udało się przekonać, by nie obrażał się na produkcję,  reżyserskie stery powierzono Jamesowi Foleyowi, natomiast scenariuszem zajął się (uwaga, uwaga!) mąż autorki całej sagi – Niall Leonard. Przyznanie mu roli scenarzysty nie tylko oznaczało, że E.L. James i jej małżonek uczynili z ekranizacji Greya rodzinny interes, ale tak naprawdę równało się z obdarowaniem autorki praktycznie niczym nieograniczoną władzą nad filmem i jego scenariuszem. Sprawiło to, że Fifty Shades Darker w bardzo wierny sposób oddaje swój książkowy pierwowzór. W każdym innym przypadku byłby to ogromny atut. Jednak tutaj oznacza, że na ekranie odtworzony zostaje praktycznie każdy głupi dialag, jaki pojawił się w książce, a wyrzucone zostają natomiast sceny, które od biedy można by było uznać za romantyczne i angażujące widza chociaż trochę w związek Any i Christiana. Przykład? Tym, co przekonuje Anastasię do powrotu do Greya, nie jest fakt, że za nim tęskni, że go kocha albo po prostu pamięta, jak dobrze było im razem w łóżku. Nie, Anastasia postanawia dać Christianowi drugą szansę, bo jest głodna, a on zaprasza ją na kolację. A to tylko początek bzdur, które dane nam jest oglądać. Przy tworzeniu dialogów ktoś uparł się, że muszą być tak głupie, że nawet najbardziej żenujący żart z Familiady to przy nich Monty Python. Anastasia i Christian podczas rozmów wzbijają się na wyżyny elokwencji, na kolejne pytania odpowiadając pomrukami w stylu "yhy", "ekhem" albo w ogóle nie mówiąc nic i patrząc tępo w przestrzeń wzrokiem, który zapewne ma być wymowny, jednak widzowi nie mówi nic poza tym, że w głowach postaci panuje właśnie niczym niewypełniona pustka. Nic więc dziwnego, że i owe dialogi nie kończą się żadną sensowną konkluzją. Gdyby Anstasia była chociaż w połowie tak bystra, jak jej się wydaje, to już po pierwszej rozmowie z Greyem stwierdziłaby, że najwyższa pora uciekać, gdzie pieprz rośnie, a w biegu warto złożyć wniosek o zakaz zbliżania. Dodatkowo Fifty Shades Darker została wzbogacona o wydarzenia rodem z bardzo słabego film sensacyjnego – na Anę poluje widmowa była Greya, czyha na nią jego dawna domina, a do majtek chce jej się dobrać jej obecny szef (jaka rozchwytywana ta Ana), natomiast Christian cudem przeżywa wypadek helikoptera (którym oczywiście sam steruje, bo taki jest fajny), a na koniec filmu jakiś psychopata wypala jego podobiznę z rodzinnego zdjęcia. Cliffhanger na miarę Sherlock, Moffat i Gatiss powinni się uczyć! Poprzez te wątki scenarzyści chcieli najwyraźniej stworzyć wydarzenia, które będą prawie tak zaskakujące, jak kolejne zgony w Grze o Tron, jednak jedyne co udało im się osiągnąć, to emocje tak wielkie, jak w odcinkach Plebanii. Zanim jakakolwiek sytuacja rozwinie się na tyle, by stać się interesującą, wszystko się kończy i wszyscy żyją długo i szczęśliwie w swoich apartamentach na najwyższym piętrze z widokiem na panoramę Seattle. Musicie też wiedzieć, że Christian Grey to pan i władca całego miasta (a pewnie i stanu), co Christian chce, Christian dostanie. Przyjdzie mu do głowy, by kupić firmę, w której pracuje Anastasia? Pstryk i już jest jej właścicielem. Idę o zakład, że gdyby któregoś ranka obudził się z myślą, że od dziś wszyscy w Seattle i okolicach muszą płacić Mroźnym Dukatami z Krainy Lodu, to całe miasto ochoczo by mu przyklasnęło. W Fifty Shades Darker nastąpiła jednak jedna poważna zmiana. Anastasia ewoluowała. Nie przygryza już tak często wargi i nie sprawia wrażenia fajtłapowatego mola książkowego, któremu w kontaktach z Greyem potrzebny jest poradnik "Cosmopolitana" „Dziesięć pomysłów na to, co robić z gołym mężczyzną”. Trzymając się dalej moich metafor sprzed dwóch lat, to już nie niewinna Danusia z Krzyżaków, to Jagienka gotowa łupać orzechy gołym tyłkiem za każdy razem, gdy Greyowi przyjdzie ochota pochrupać. Bo musicie wiedzieć, że Anastasia w Ciemniejszej stronie Greya opanowała fascynującą zdolność gubienia majtek (i bielizny w ogóle). W jednej ze scen widzimy ją na przykład, jak przygotowuje się do balu, zakładając świeżo zakupioną przez Christiana bieliznę, natomiast kilka minut później, kiedy w trakcie balu Grey ją rozbiera, Anastasia nie ma jej pod sukienką. Magia! Idę o zakład, że Harry Potter maczał w tym palce. Christian nie zmienił się natomiast wcale, tak samo jak grający go Jamie Dornan. Irlandczyk nadal jest tak drewniany, że aż wióry lecą, a oglądając go, od razu przypominam sobie scenę z Przyjaciół, w której po jednym z wyjątkowo głupich zachowań Joeya Rachel mówi do niego „dziękuj Bogu, że jesteś ładny”. Z Dornanem jest dokładnie tak samo, całe szczęście, że natura nie poskąpiła mu urody, bo talentu to on nie ma za grosz (a nawet jeśli ma, to skrzętnie go w Greyu ukrywa). Przez większość filmu ma minę, jakby próbował recytować w pamięci alfabet od tyłu, ale za każdym razem gubił się gdzieś przy 'q' i musiał zaczynać od nowa. Totalnie nie ogarniam, jak to możliwe, że to ten sam aktor, który grał Spectora w The Fall, bo tam jakoś dawał radę i oglądając go, nie miałam ochoty wydłubać sobie oczu tylko po to, by ulżyć moim i jego cierpieniom. Wszystkie te absurdy sprawiają, że ciężko jest się w historię Any i Greya zaangażować. Można odnieść wrażenie, że są ze sobą tylko dlatego, że lubią razem chodzić na bale i pływać jachtem. A mimo to (wiem, że znienawidzicie mnie za ten spoiler, ale muszę to zrobić) będzie ślub. Ana zgodziła się wyjść za faceta, który nie podał jej nawet daty swoich urodzin. Tak dobrze się znają przyszli małżonkowie. Pisząc o Fifty Shades Darker nie można oczywiście pominąć scen erotycznych, chociaż mam wrażenie, że twórcy chętnie by je pominęli, bo totalnie nie mają na nie pomysłu, a wyuzdany seks to dla nich spotkanie Brooke i Ridge'a w Modzie na Sukces. Seks w Greyu jest, bo musi być. Prawdopodobnie gdyby Jamie Dornan nie zaświecił chociaż raz gołym tyłkiem na ekranie, gospodynie domowe na widowni zażądałyby zwrotu za bilety. Nie da się jednak ukryć, że scenom tym daleko do tego, czego wszyscy się spodziewali – łącznie trwają może z dziesięć minut, są dziwne, a aktorzy przez większość czasu nawet się nie rozbierają (bo i po co, skoro cała scena trwa 30 sekund?). Więcej czasu ekranowego poświęcono lokowaniu logo producenta fortepianu stojącego w salonie Greya niż niektórym ich spotkaniom w sypialni. Ktoś też podczas pisania scenariusza wydumał, że w filmie tworzonym dla kobiet powinno być więcej kobiecej nagości niż męskiej – bardzo nowatorskie podejście, gratuluję błyskotliwości. Chciałabym na koniec napisać, że Fifty Shades Darker to film tak głupi, że aż śmieszny. I spokojnie możecie iść do kina tylko po to, by się pośmiać. Niestety, ja pomimo kilku okazji do śmiechu głównie się w kinie męczyłam, odliczając minuty do końca seansu, więc jeśli macie wolne dwie godziny, to radzę je spożytkować jakoś inaczej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj