Niepokój ten nie jest tylko tym, co dominuje w myślach i uczuciach Vincenta, filmowego bohatera (czy też raczej protagonisty – nazywanie go bohaterem z pewnością doprowadziłoby do obrzucenia mnie paroma skonsternowanymi spojrzeniami), ale i tym, co próbuje zaszczepić w widzach reżyserka, Alice Winocour, dla której Maryland jest drugim pełnometrażowym filmem. Recenzję często warto zacząć od tego, jak reżyser rozstawił na szachownicy pionki i przedstawił sytuację, w ramach której funkcjonują bohaterowie (co zazwyczaj nazywa się ekspozycją). Jednak tutaj tych pionków mamy niewiele – jest Vincent, dawny żołnierz, który z powodu PTSD nie wróci na wojnę, jest kumpel, który załatwia mu robotę, jest Jessie, żona bogatego biznesmena, której ochroniarzem zostanie Vincent. I choć parę postaci przewija się jeszcze przez te sto minut projekcji, to nigdy nie są niczym więcej jak tylko tłem, elementem, który ma wyeksponować wewnętrzny problem protagonisty. Trzeba przyznać, że w tej części Winocour radzi sobie bardzo dobrze. Jest subtelna, hołduje zasadzie „pokaż, a nie mów o tym”, dzięki czemu unikamy łopatologicznych dialogów „o jak mi źle, wróciłem z wojny i cierpię na związane z tym zaburzenia”. Reżyserka wie, jak zarysować bohatera przez rekwizyty i aranżowanie sytuacji. Daje to efekt tym lepszy, że stopniowo podbija napięcie i nie tylko językiem historii pokazuje, że Vincent mierzy się ze swoimi demonami, ale robi to też językiem filmu. Ciasne kadry, zbliżenia na ciało byłego żołnierza, ze szczególnym naciskiem na twarz i dłonie, ostre cięcia doskonale komponuje z dalszymi kadrami, w których pokazuje resztę świata, co buduje poczucie silnego rozgraniczenia świata bohatera i reszty ludzi. Całość doskonale akcentuje muzyka (skomponowana przez kompozytora i DJ-a specjalizującego się w techno-brzmieniach, Gessafelsteina) i wyśmienite udźwiękowienie. Wyrywanie z tła na pierwszy plan nieprzyjemnych odgłosów, białe szumy i podobne im zabiegi doskonale pokazują, że w myślach Vincenta czai się jakiś cień. Choć napięcie nigdy nie sięga zenitu, nie zaczynam obgryzać paznokci ze zdenerwowania, to film umiejętnie drażni się z widzem (odpowiedniejsze byłoby angielskie określenie teasing), pozostawiając go w stanie emocjonalnego pobudzenia. Przyjemno-nieprzyjemnego, kwaśno-gorzkiego. Maryland zdecydowanie nie jest filmem wygodnym. No url Problematyczny i w dużej mierze przekreślający wszystko to, co osiągnięto wcześniej, jest trzeci akt filmu. Z konfliktu i napięcia wewnętrznego fabuła przenosi nacisk na konflikt zewnętrzny; próbuje zbudować intrygę i realne poczucie zagrożenia pochodzące spoza bohaterów. Samo to, rozegrane umiejętniej czy logiczniej osadzone w filmie nie byłoby wadą, jest to jednak zrobione dość topornie. Cienka jest bowiem granica między bawieniem się z widzem i graniem na jego przyzwyczajeniach a oszukiwaniem go. Cień daje zalążek intrygi, rzuca zagadkę, a na końcu próbuje powiedzieć: zagadka właściwie nie była istotna. Ma to pewien przewrotny sens, jednak zabrakło finezji, żeby wybrzmiało to jako przesłanie, a nie zagranie na nosie. Napięcie, jako główny nośnik siły wymowy filmu, pozostaje, jednak twórcy sięgają po inne środki, by je wzbudzić w widzu – bardziej klasyczne, mniej arthouse’owe, oparte na zabawie mrokiem, cieniem, niepokojącą muzyką. W wojnie w skali mikro, wojnie przeniesionej w metry kwadratowe dostajemy to, co dobrze znamy. Trochę jak z horrorami – wszyscy wiemy, kiedy coś na nas wyskoczy i krzyknie, wciąż jednak podskakujemy w fotelu. Żeby być bardziej obrazowym co do tego zarzutu: reżyserka na początku zasiewa ziarna niepewności psychologicznej, ciągłego poddenerwowania, wrzuca cień w myśli bohatera, ale gdy przychodzi do zebrania plonów, rzuca na stół thrillerowe osaczenie. Pytamy: hm, czy to na pewno ty? I nagle twórczyni wyskakuje z bannerem "niespodzianka" i mówi, że to nie plony są sednem całej przeprowadzonej operacji. Taki zabieg zapewne mógłby się udać, ale potrzeba do tego więcej filmowej wprawy lub fantazji. Większość tego, co jest mocną stroną filmu, nie mogłoby się udać bez Matthiasa Schoenaertsa, kreującego protagonistę. Nie mówi dużo, ale krótkie, treściwe i dosadne zdania, które padają z jego ust, wwiercają się w uszy; spojrzenia i drgnięcia potrafią wywołać ciarki, a i sam chód oraz postawa mówią, że coś jest nie w porządku. Jego Vincent nie tylko jest cieniem dla Jessie, której ma bronić, jest także cieniem w szerszym znaczeniu – czymś niepokojącym, co snuje się za człowiekiem. To jego obecność, uwierająca i przytłaczająca, w dużej mierze buduje klimat. Rola zdecydowanie godna wyróżnienia. Wydaje się też, że wdzięczna dla aktora, bo nie jest ani banalną ofiarą wracającą z wojny, która musi stawić czoło swoim problemom, ani antypatycznym troglodytą, dla którego nie ma nadziei. To wielowymiarowy antybohater w pełnej krasie. Trudno mu kibicować, ale trudno i nie współczuć. Nieco gorzej jest z Jessie, w którą wciela się Diane Kruger. To nie tak, że aktorka jest słaba czy gra na oparach - po prostu scenariusz nie daje się jej wykazać. Jej rola w fabule jest czysto przedmiotowa: ma stanowić niewygodny obiekt podniecenia seksualnego dla Vincenta, ma być czymś, co należy bronić, i tylko temu służy. Nie pokuszono się o to, by charakteryzowała się mniej jednoznacznym rysem, by dodać jej jakiejś głębi. Decyzje Jessiki dyktowane są potrzebami historii i w dużej mierze potrzebami bohatera. Z jednej strony pozwala to lepiej wybrzmieć pytaniom o rolę kobiety w patriarchalnym społeczeństwie i korzyściom, jakie z tego niesie (zestawionym, nieco z boku, ale jednak niezbyt subtelnie, z kobietami Państwa Islamskiego, które odprowadzają dzieci z AK-47 przewieszonym przez plecy), przedmiotowemu traktowaniu jej przez Vincenta, ale pozostawia też pewien żal, że scenarzyści i reżyserka nie zdecydowali się uczynić z niej bardziej człowieka niż figury w rozgrywanej przez siebie fabule. Koniec końców Maryland jest przyzwoitym filmem. Dobrze gra na emocjach - choć bez wirtuozerii, to umiejętnie, rzemieślniczo; nie jest banalny w swojej wymowie i (co niezwykle istotne) nie obraża inteligencji widza. Nawet konkluzja, bardzo istotna dla fabuły i bohatera, pozostaje nieprzedyskutowana, a odbiorca dzieła pozostaje sam z jej wagą, co tylko pozwala jej jeszcze lepiej wybrzmieć. Na jego niekorzyść najbardziej działa to przedziwne złamanie w 2/3 filmu i można za to winić jedynie reżyserkę oraz scenarzystów. Pomysł jest niezły, fabularne znaczenie z analogią pomiędzy wojną w domu a wojną otwartą, tłumną, jest doniosłe, jednak wykonanie szwankuje. Akcja nie pędzi na złamanie karku w przeciwieństwie do amerykańskich „ochroniarskich” filmów - zarówno zdjęcia, jak i prowadzenie kamery oraz skupienie się na bohaterach jest raczej europejskie. Ewidentne inspiracje bardziej niszowymi (artystycznymi) obrazami subtelnie wkomponowują się w całość, dzięki czemu nie oglądamy szalonego snu hipstera. Najważniejszy jest tu ten niepokój, cień psychiczny i fizyczny, który czai się w zakamarkach. Problem w tym, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż w każdym tym aspekcie film zatrzymuje się przed finiszem, nie naciska najbardziej wrażliwych miejsc. Wciąż pozostaje jednak ciekawym doświadczeniem, które można polecić każdemu, kto szuka w kinie grania na emocjach, a nie przejażdżki na rollercoasterze do popcornu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj