Tyle z terminologii kucharskiej. Jeżeli lubicie buddy cop movies, to poczujecie się jak w domu. Film przypomina nie tylko klasyczne "48 godzin", "Gliniarza z Beverly Hills" czy "Zabójczą broń", ale także nowsze pozycje kinowe, jak chociażby "21 Jump Street". Cała idea opiera się na dwóch zupełnie różnych pod względem charakterów bohaterkach. Nowością jest stworzenie duetu żeńskiego, co pozwoliło na delikatny powiew świeżości w skostniałym już gatunku. Agentka Sara Ashburn (niewykraczająca poza swoje komediowe emploi Sandra Bullock) to prawdziwa supergwiazda FBI. Jest lepsza niż niejeden facet, ma doskonałe zmysły, pomysłowość, zna wszystkie przepisy. Do tego jest typową kobiecą agentką bez życia osobistego, a na dodatek nikt jej nie lubi. Jej przeciwieństwem jest Shannon Mullins (dobra jak zawsze Melissa McCarthy). Wulgarna, zbyt pewna siebie, irytująca i lubiącą dominować policjantka z Bostonu także jest pewnego rodzaju supergwiazdą – nawet jeśli samozwańczą. Tę dwójkę połączy sprawa rozprowadzania narkotyków przez tajemniczego Larkina.

Na pierwszy rzut oka nie ma tutaj żadnej nowości, ale wprawny reżyser, jakim bez wątpienia jest Paul Feig, dobrze szafuje znanymi elementami układanki. Dodatkowo udała mu się jedna z trudniejszych sztuk – doskonale dopasował dwie główne bohaterki. Sandra Bullock po raz kolejny gra pedantyczną, niezwykle ułożoną agentkę. Lepiej miała McCarthy, która przyzwyczaiła nas do jowialnych, rozkrzyczanych postaci. Jednak jej policjantka jest kimś więcej. Najważniejsza jest chemia pomiędzy bohaterkami. Na ekranie aż iskrzy, szczególnie że obie są świadome tego, co robią, a momentami stają się mądrzejsze od scenariusza. I tak w postać Ashburn Bullock wprowadziła trochę nieporadności (scena z szukaniem pokoju przesłuchań), zaś McCarthy delikatności i próby odnalezienia ciepła rodzinnego (cały drugi akt poświęcony rodzinie). Do tego obie aktorki wiedzą, że lepiej się uzupełniać, niż kraść sobie czas antenowy. Dzięki temu dostajemy masę dobrze rozegranych scen. A że reżyser nie szczędzi nam slapstickowego, nieco wulgarnego humoru, to mamy i alkohol, i naśmiewanie się z przywar mieszkających w Bostonie Irlandczyków, trochę krwi, przemocy i rasizmu. Nie wszystkich żarty z albinosów mogą śmieszyć, ale na pewno jest to rzecz, która pozostanie w pamięci.

 

Historia nie zaskakuje, choć śledztwo prowadzone jest sprawnie. Film w żadnym momencie nie staje w miejscu, gagi są umiejętnie wplecione w postępy głównych bohaterek, a tropy poddawane są naturalnie - Gorący towar jako komedia kryminalna broni się bardzo dobrze. Praca kamery, niezłe dialogi i dobra muzyka powinny pozwolić spędzić wszystkim miłe popołudnie. Tylko jedna scena została przygotowana zbyt pospiesznie (albo i kwestie finansowe przeważyły). Wybuch wykonany jest niezwykle słabo i widać, że ogień został wytworzony komputerowo. Nie psuje to jednak odbioru całości.

Paul Feig stworzył wcześnie "Druhny" i jego portfolio widać w najnowszym obrazie. Gorący towar poza komediową otoczką stara się być filmem moralizatorskim. Gdyby przekopać się przez cały lukier, którym pokryta jest powierzchnia, zobaczymy próbę wyśmiana konwencji. Oto mamy dwie samotne kobiety szukające zrozumienia i akceptacji w męskim świecie. I nawet jeśli obie świetnie się przy tym bawią, mają poważny problem. Jedna musi pożyczać kota sąsiadki, bo nie ma absolutnie nikogo, druga zaś znajduje pocieszenie w ramionach kolejnych facetów. I mimo że obie są lepsze od niejednego faceta, wciąż muszą to udowadniać. Na szczęście Feig nie za często daje nam odczuć swoje antypatriarchalne poglądy, racząc nas dobrą komedią. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj