Jak więc przedstawia się sama filmowa historia? Opiera się ona na dość sztampowym pomyśle: główna bohaterka Katie (Julianne Hough), kobieta z problemami, ucieka do małego miasteczka w Północnej Karolinie. Początkowo nieufna, zmienia swoje nastawienie, gdy los sprawia, że spotyka Alexa - wdowca samotnie wychowującego dwójkę dzieci. Co będzie dalej - tego sami możecie się domyśleć, bowiem film składa się z tak dużej liczby klisz filmowych z gatunku zwanego komedią romantyczną, że aż można zgłupieć.

Nie należy również zapominać o tonie lukru, jaka wylewa się na nas z ekranu. Bezpieczna przystań jest bowiem idealnym przykładem "romansidła", które ciągnie się w nieskończoność. Jak już wspominałam: cukier, słodkości i różne śliczności - tak w skrócie można opisać to, co reprezentuje sobą ta produkcja. Osobiście gdy mam ochotę podnieść sobie poziom cukru w organizmie, sięgam po staromodną tabliczkę mlecznej czekolady, a nie wydaję 20 złotych na film, który potrafi przyprawić o porządne mdłości. Dodatkowo wszystko w tym obrazie jest jakby żywcem wyjęte z poradnika "Jak nakręcić ckliwą komedię romantyczną". Mimo iż film tytułuje się mianem melodramatu, to mam wrażenie, że tylko i wyłącznie ze względu na próbę zabicia męża przez główną bohaterkę.

Miasteczko, w którym dzieje się cała akcja, jest istnym rajem na ziemi. Główni bohaterowie pięknie komponują się z jeszcze cudowniejszymi plenerami. Dzieci Alexa są prawie tak słodkie jak ciastko zagłady w jednym z odcinków Doktora Who, a główny czarny charakter jest idiotą. Dodatkowo perypetie naszych bohaterów kończą się happy endem. Brzmi całkiem znajomo, czyż nie? Zaraz pewnie powiecie, że przesadzam... Niestety film Hallstroma to bardzo słaba produkcja.

Zalecałabym reżyserowi powrót do korzeni, bowiem z każdym kolejnym projektem tracę wiarę w jego umiejętności. Scenariusz Bezpiecznej przystani był chyba pisany na kolanie po godzinach (prawdziwej) pracy - fani książki i tak wybiorą się przecież do kina, a aktorstwo niczym się nie wyróżnia. Główni bohaterowie mieli za zadanie tylko ładnie wyglądać, ot co! Oczekiwałam historii co najmniej na miarę adaptacji "Pojedynku na śmierć i życie" Czechowa, a dostałam banalną historyjkę z pięknymi plenerami, którą widziałam już setki razy (w sumie dla samych plenerów warto zobaczyć ten film, o ile wyłączycie dźwięk).

Twórcy do całej historii postanowili wrzucić element zaskoczenia w postaci ducha. Niestety zrobili to dość nieudolnie, a sam motyw "zjawy" opiekującej się swoją rodziną po śmierci  został świetnie ukazany w innym klasyku - "Uwierz w ducha" z Patrickiem Swayze. To właśnie tego typu absurdy fabularne okazały się najmocniejszą stroną filmu. Bawią, zaskakują i przynajmniej na 5 sekund odwracają naszą uwagę od przesłodzonej historii naszych głównych bohaterów; sprawiają, że cała produkcja jest w minimalny sposób zjadliwa.

Bezpiecznej przystani nie polecam nikomu. Wiem, że fani książki będą mieli odmienne zdanie, ale w trakcie obrad sejmu odczuwałam więcej emocji aniżeli w trakcie oglądania tego koszmarku. I nie, to ja mam rację, a Wy się mylicie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj