Mierzenie się z legendą takiej miary jak najbardziej znany barbarzyńca w historii literatury, protoplasta całej rzeszy książkowych, filmowych i growych osiłków, nie jest łatwym zadaniem. Najtrudniej miał oczywiście odtwórca tytułowej roli, Jason Momoa. Od chwili ogłoszenia rozpoczęcia prac nad filmem na wszystkie sposoby porównywany był nie tylko z Howardowskim pierwowzorem, ale przede wszystkim z Arnoldem Schwarzeneggerem. Były gubernator na blisko trzydzieści lat zawładnął naszym wyobrażeniem o butnym Cymeryjczyku. Przyszedł więc czas, aby zmienić ten stan rzeczy.

[image-browser playlist="608743" suggest=""]

Decyzja o obsadzeniu w roli Conana Hawajczyka, który zaczynał na planie „Słonecznego patrolu”, była kontrowersyjna. Momoa, choć mógłby pozować do pomników greckich bogów, jest raczej smukły, a w porównaniu ze swoim poprzednikiem – wręcz cherlawy. Nic to jednak! Na Kroma, jak on gra! Jako owładnięty rządzą zemsty, pełen pychy (wynikającej ze świadomości swojej siły), okrutny i nieokrzesany barbarzyńca spisał się doskonale. Choć nie miał wielu okazji do popisania się aktorskim kunsztem, nadrabiał samym spojrzeniem, sposobem, w jaki się poruszał. Zdecydowanie był najmocniejszym punktem filmu. Szkoda tylko, że wszystkie inne elementy „Conana Barbarzyńcy” stały o kilka klas niżej. Z wyjątkiem choreografii scen walk (brylował, ponownie, Momoa, dosłownie tańczący z mieczem) i scenografii. Atutem był także fakt, że krew lała się gęsto, kończyny latały jak konfetti, a i golizny nie zabrakło – świat, jak Conan, był brutalny, barbarzyński. Co i rusz pojawiały się jednak zgrzyty, bolesne i brzydkie piętna, jakie na historii zostawił Hollywood. Podczas gdy nieliczne sceny humorystyczne wypadły naprawdę dobrze, bardzo naturalnie, tak momenty, w których filmowcy chcieli wycisnąć z widza kilka łez, były po prostu żenujące, gryzły się z wydźwiękiem całego obrazu jak pies z kotem. Zwłaszcza wątek uczucia między Conanem a Tamarą – która jak na mniszkę zaskakująco dobrze robiła mieczem – sprawiał wrażenie ciągniętego na siłę, a scena łóżkowa została wrzucona do scenariusza chyba tylko z poczucia konieczności wystąpienia takowej w filmie akcji (tudzież któremuś ze scenarzystów w oko wpadła odtwórczyni roli Tamary, Rachel Nichols, co byłoby jakimś uzasadnieniem). Wycięcie tego typu scen nie uratowałoby scenariusza, który choć ma trzech ojców, pełen jest dziur, niepotrzebnych dłużyzn i ogólnie sprawia wrażenie wyjątkowo pretekstowego. Sprawiłoby jednak, że „Conan Barbarzyńca” zyskałby na spójności. A tak stoi w szerokim rozkroku między krwawą, efektowną jatką a pompatycznym, sentymentalnym i ckliwym filmidłem. Rzutowało to także na muzykę. Choć odpowiadał za nią Tyler Bates, który wykonał świetną robotę między innymi przy „Strażnikach” i „300”, nie można było pozbyć się wrażenia, że pasowałaby raczej do „Gladiatora”, aniżeli do historii o żadnym krwi wojowniku.

[image-browser playlist="608744" suggest=""]

„Conan Barbarzyńca” AD 2011 ma więc dwa oblicza. Z jednej strony jest prostą jak drut historią o zemście i ratowaniu świata (oraz urodziwej mniszki) przed strasznym Khalarem Zymem, który chce wskrzesić swoją żonę-wiedźmę i zgotować ludziom piekło na Ziemi. Z drugiej jednak jest cudownie krwawy (scena z palcem w nosie przejdzie do historii kina!), bardzo efektowny i – co jest zaletą w przypadku produkcji z Fabryki Snów – nie jest irytująco głupi. Warto iść do kina dla samego Momoi, który, mam nadzieję, powróci w sequelu, tym razem już z lepszym scenariuszem. Nie warto natomiast przepłacać za bilet na seans 3D, bo – co powoli staje się normą – owa supertechnologia w pełni wykorzystana była tylko w czołówce i napisach końcowych.

Ocena: 3/6


Powyższą recenzję można przeczytać we wrześniowym numerze "Nowej fantastyki", a w ramach współpracy prezentujemy ją Wam także na łamach Hatak.pl.

Czytaj także: Wrześniowa Nowa Fantastyka w sklepach z książką!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj