Egmont kontynuuje wydawanie marvelowskich Conanów. Po znakomitym albumie Życie i śmierć Conana i nieco mniej udanym Belit przyszedł czas na kolejną serię z tego uniwersum: Conan. Miecz Barbarzyńcy.
Z jednej strony cieszy fakt, że wydawcy z Marvela naprawdę solidnie ruszyli z rozwijaniem uniwersum Cymeryjczyka, z drugiej po dotychczasowych wydaniach Egmontu nie można się oprzeć wrażeniu chaosu w prezentacji przygód tego kultowego bohatera. Bowiem
Miecz Barbarzyńcy wydaje się zupełnie wyrwaną z bliżej określonego kontekstu przygodą. To rzecz jasna jedna z wielu przygód bohatera i to raczej nie dziwi w przypadku Conana, jednak od pierwszego tomu serii powinniśmy domagać się czegoś więcej, niż jedynie pierwszej planszy w niejasnych okolicznościach generującej w najprostszy z możliwych sposób nadchodzącą (czy raczej wspominaną przez bohatera) przygodę.
Tytuł i okładka pierwszego tomu serii zapowiada kolejną ciężką przeprawę dla Cymeryjczyka. Podobać się może wprowadzenie, łączące finał jednej z perypetii wraz z niemal natychmiastowym wprowadzeniem do kolejnej. Rozpoczynamy od Conana w roli rozbitka dryfującego od kilku dni po wielkiej bitwie z piratami. Po tych kilku dniach natykają się na opadniętego z sił bohatera handlarze niewolników by zabrać go na swój okręt i jeśli przeżyje, sprzedać go z zyskiem na targu. Dość szybko okazuje się jednak, że nie jest to wcale zwykły okręt. Conan oczywiście w swoim stylu wydostaje się z tarapatów, radzi sobie z demonicznym kapitanem, zabiera ze sobą tajemniczą szkatułkę i nieoczekiwanego towarzysza, niewolnika Sutego, z którym połączony jest łańcuchem. Razem lądują na wybrzeżach Stygii i idą śladem skarbu, do którego drogę Conan odkrywa w przypływie nagłej wizji po otwarciu szkatułki.
Wszystkie te wydarzenia następują można powiedzieć w mgnieniu oka. Akcja w pierwszym tomie
Miecza Barbarzyńcy pędzi jak szalona i początkowo ten pospieszny rytm w znakomitym stylu angażuje nas w fabułę, jednak po jakimś czasie odczuwamy potrzebę złapania oddechu. Ta dynamika jest w pewnym stopniu zabójcza dla tej historii, która aż woła o rozbudowanie wybranych wątków, zwłaszcza od momentu, kiedy Conan i Suty łączą siły ze strażniczką biblioteki, Menes. Niestety, nie ma tu czasu na żadne planowanie, wydarzenia gonią jak szalone w takim tempie, że nie mamy jak rozsmakować się w tym świecie.
To zresztą kolejny mankament
Kultu Kogi Thuna. Podobnie jak fabuła, rysunki są tu dynamiczne, momentami niewiele wychodzące poza formułę szkicu, choć trzeba przyznać, że doskonale pasują do wybuchowego charakteru Conana, który notabene sam w takiej oprawie wygląda znakomicie. Miejscami jednak brak dopieszczenia tła, chciałoby się lepiej poznać miasto Kheshattę, ale wydaje się, że odpowiadający za rysunki
Ron Garney postanowił iść śladem odpowiedzialnego za scenariusz
Gerry’ego Duggana, rezygnując ze szczegółów w imię dynamicznej akcji. Koniec końców album nie robi tak pozytywnego wrażenia, jakie mógłby wywrzeć przy nieco innej, twórczej perspektywie. Choć wciąż dostarcza może nie pierwszorzędnej, ale z pewnością solidnej rozrywki, która jednak nie zawsze wystarcza sama w sobie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h