Constantine jest dokładnie tym, czego można się było po nim spodziewać: opowieścią o niezbyt sympatycznym łowcy demonów, spryciarzu i manipulancie, który może i czyni wiele dobra, ale zazwyczaj koszt tego jest niezwykle wysoki. To nie HBO, więc mamy do czynienia z wersją wyraźnie ugrzecznioną, mimo to scenarzyści wykonują doskonałą robotę, a wspierający ich Matt Ryan z każdym kolejnym odcinkiem potwierdza, że jest stworzony do roli Johna Constantine’a.

Odcinek 4. to prawdziwa perełka. Z kilku przyczyn. Pierwsza to Ryan, którego nie można się nachwalić. Druga to podejście do narzuconej formą serialu fragmentaryczności fabuły – owszem, mamy do czynienia z klasyczną sprawą tygodnia, scenarzyści kolejne zadania Johna umiejętnie łączą jednak z jego przeszłością, wplatają w przewijający się przez wszystkie odcinki wątek główny; dzięki temu, inaczej niż w podobnych produkcjach, to kolejne śledztwa stanowią tło dla głównej osi akcji, którą są konsekwencje wydarzeń w Newcastle (tym razem łącznikiem jest postać dawnego przyjaciela). W każdym epizodzie poznajmy także jakiś nowy element serialowego uniwersum, przedstawia się nam ważną postać czy prezentuje istotny szczegół dotyczący jednego z bohaterów, najczęściej Johna. Dzięki temu wiemy, że ta historia nie tkwi w próżni, a tło fabularne i scenograficzne jest naprawdę bogate.

[video-browser playlist="632818" suggest=""]

Ostatnim filarem tego konkretnego epizodu był zaś klimat całej produkcji, unoszący się nad Johnem smutek, echo wielkiej porażki, ceny, jaką płaci za bycie tym, kim jest. Constantine nie lata z różdżką i nie pokonuje demonów prawym sierpowym; to nie Czarodziejki, gdzie atmosfera była wybitnie familijna i przez to często infantylna. Nie, temu konkretnemu bohaterowi wszystko idzie jak po grudzie, zawsze pod górkę, z kolejnymi zwycięstwami zwykle powiązane są jakieś porażki. W tym odcinku doświadczyliśmy tego w pełnej krasie, w pełni pokazano nam, jak tragiczną postacią jest Constantine. Wreszcie zobaczyliśmy drugą stronę jego fachu, co do której od początku uprzedzał Zed. Wreszcie też dowiedzieliśmy się, jak silną i bezwzględną osobą musi być ktoś, kto na co dzień zmaga się z siłami piekielnymi. Brutalnie bezwzględną – finał tej historii okazał się niezwykle bolesny, a zamykająca odcinek scena była niesamowicie mocna. Takich właśnie emocji oczekuje się od dobrego serialu.

Zobacz również: "Doktor Who" - regeneracja 11. w wersji LEGO

Zaskakująco więc Constantine okazuje się przednią rozrywką, zakrapianą sporą nutką goryczy historią o "przygodach" (jakoś to słowo tu jednak nie pasuje, prawda?) egzorcysty prowadzącego nierówną walkę ze wszystkim, co próbuje zawładnąć ludzkimi duszami. Gdzieś tu jest też spora dawka humoru, scenarzyści nie mają jednak ambicji ciągle nas rozśmieszać, dawkując go z olbrzymim wyczuciem, dzięki czemu w nawet tak ponurym odcinku nie psuje on atmosfery (a scena z tablicą z licznikiem dni bez wypadku była świetna).

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj