Nic się nie zmieniło – powracający w 2015 roku „Constantine” to wciąż świetny horror, z momentami błyskotliwym aktorstwem i przede wszystkim niebanalną fabułą.
Przez lata problemem telewizyjnej fantastyki było jej infantylizowanie i formatowanie pod najniższe gusta, sprowadzanie do wykorzystania tandetnej scenografii i stosowania zagrywek deus ex machina. Rzecz jasna zdarzały się wyjątki, wciąż się zdarzają (i ostatnio jest ich zdecydowanie więcej) – najnowszy z nich to
„Constantine”, który właśnie wrócił po krótkiej przerwie i potwierdza niezwykle wysoką formę.
W najnowszym odcinku wyraźnie widać, jak przemyślana jest to produkcja, jak konsekwentny jest scenariusz i z jaką powagą jego twórcy podeszli do materiału źródłowego. Zauważyliście wyraźną zmianę tonu? Z początku
„Constantine” strasznie obrywał za wtórność względem
„Supernatural”, bo mieliśmy do czynienia z fabułą o łowcy wszelakiej piekielnej hołoty okraszoną sporą dozą humoru (choć warto podkreślić, że komiks „Hellblazer” jest starszy i jak już, to
„Supernatural” jest w stosunku do niego wtórny). Z każdym kolejnym odcinkiem robiło się jednak mroczniej, stawki rosły, coraz częściej powracał temat narastającej ciemności, która miała stać za wzmożoną aktywnością złego plugastwa. Humor ustępował grozie, co obrazował chociażby świetnie nakręcony pod względem horrorowego klimatu odcinek
„Rage of Caliban”. W końcu doszliśmy też do przełomowego „The Saint of Last Resorts”, czyli dwuodcinkowej historii, której pierwszą część mogliśmy obejrzeć przed Świętami. I która zakończyła się paskudnym cliffhangerem, urywając się w najbardziej emocjonującym momencie. Trzeba było czekać.
[video-browser playlist="651434" suggest=""]
I czekać było warto.
„The Saint of Last Resort, część 2” to świetny, mroczny odcinek, w którym bohaterowie zepchnięci zostają na granicę rozpaczy, sam John staje zaś naprzeciw wroga, który jest od niego wielokrotnie potężniejszy. Krew leje się gęsto, kończyny latają w powietrzu, Constantine zaś wpakował się w takie szambo, że nawet Niebo odwraca od niego wzrok z odrazą. W tle cały czas działa też organizacja, która – czego dowiedzieliśmy się w poprzedniej odsłonie – stoi za ostatnimi problemami egzorcysty, co objawia się świetnym epizodem pewnej znanej z Biblii oślizgłej postaci (kolejny plus za wizualizację demonów, które są autentycznie przerażające). Pod względem poziomu emocji dostajemy najlepszy odcinek sezonu.
Tradycyjnie już, ogromna w tym zasługa Matta Ryana, który udowadnia, że nawet w produkcji telewizyjnej o dupkowatym egzorcyście można popisać się aktorskim talentem – to dzięki niemu klasyczna dla serialowych scenariuszy przemiana głównego bohatera w tego złego zyskuje na autentyczności, zwłaszcza zaś John Constantine staje się pełnokrwistym bohaterem – w „The Saint…” poznajemy kolejną twarz Johna, który się boi, który kocha, żałuje swojej przeszłości; po raz kolejny, po doskonałym odcinku
„A Feast of Friends”, przypomina się nam o tym, że Constantine nie ma daru, ale raczej jest przeklęty. W tych konkretnych dwóch odcinkach zyskał zaś godną partnerkę w postaci Claire van der Boom, grającej siostrę Annę, czyli pierwszą miłość Johna.
Czytaj również: Constantine szuka producentów, by uratować swój serial – zobacz film krótkometrażowy
Dzięki świetnemu scenariuszowi zyskuje nawet postać anioła Manny’ego, do tej pory częściej drażniącego niż wzbudzającego sympatię, który tutaj pokazuje jednak (po raz kolejny) pazur. Choć z drugiej strony ciągle narzekać można na Angelicę Celaya, czyli Zed, wyraźnie odstającą od reszty obsady. Jej gra ginie jednak w zalewnie zalet
„Constantine'a”, czyli książkowego przykładu świetnej telewizyjnej rozrywki na poziomie.
Ze względu na wiszące nad serialem zagrożenie kasacją każdą recenzję winno się kończyć słowami:
„Constantine'a” nie wolno anulować.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h