Jest w filmie Cóż za piękny dzień scena, w której przesympatyczny staruszek Fred Rogers (Tom Hanks), gwiazda pierwszej wielkości telewizji dla dzieci, i towarzyszący mu dziennikarz Lloyd Vogel (Matthew Rhys) wsiadają razem do metra. W przeciwległej części wagonu widzimy grupę czarnoskórych, obok których w ostatniej chwili pojawiają się funkcjonariusze policji. Kilka dwuznacznych spojrzeń, coraz bardziej niepokojąca cisza. Współczesny widz przemielony przez różnorakie doniesienia medialne może podskórnie czuć, że lada moment wydarzy się tu coś złowrogiego. Nic z tych rzeczy; chwilę później rozśpiewani podróżni bez wyjątku nucą słowa piosenki znanej z programu pana Rogersa - ten w podzięce sprezentował im swój uśmiech i brawa. Sekwencja ta wydaje się kwintesencją najnowszego obrazu Marielle Heller. Reżyserka bierze bowiem na warsztat legendę telewizyjnej ikony, która jeszcze przed nastaniem Ulicy Sezamkowej uczyła najmłodszych Amerykanów, jak znaleźć wyjście z najtrudniejszych sytuacji - śmierci bliskich czy rozwodu rodziców. I z tego zadania autorka wywiązała się znakomicie. Cóż za piękny dzień to produkcja z duszą, która uczy nas mówić o emocjach i przepracowywać różnorakie traumy. Brzmi banalnie, ale jeśli w dzisiejszych czasach ktoś jest w stanie zamienić 2-godzinny seans w jedyną w swoim rodzaju sesję terapeutyczną, to z miejsca należą mu się słowa uznania. Ot, list miłosny, tym razem pisany do fanów uprzejmości w jej najczystszej postaci.  Lloyd Vogel jest aż do bólu znudzonym życiem dziennikarzem magazynu Esquire. Nie do końca radzi sobie z nową dla niego rolą ojca, jego żona, Andrea (Susan Kelechi Watson), ma już serdecznie dość zdradzanych przez męża symptomów neurozy i nieustannie pogarszającej się relacji mężczyzny ze swoim ojcem (Chris Cooper), a paliwo do pracy twórczej najwyraźniej w tym przypadku się wyczerpało. Vogel dostaje jednak od szefowej polecenie napisania krótkiego tekstu do wydania o amerykańskich bohaterach; jedynym, który zgodził się na rozmowę z nim, jest legendarny Fred Rogers, powszechnie ceniony gospodarz programu Mister Rogers’ Neighborhood. Główny bohater do swojego zadania podchodzi z wyjątkową niechęcią, jakby artykuł o dziecięcym idolu był dla niego potwarzą. Wizyty na planie telewizyjnym i kolejne telefoniczne rozmowy z Rogersem uświadamiają mu ostatecznie, że przyszło mu rozpracowywać tak relikt dawnego, utkanego z uprzejmości i serdeczności świata, jak i człowieka, który nie wiedzieć nawet kiedy odwrócił role pytającego i pytanego. Pełen uroku staruszek subtelnie drąży we wnętrzu Vogela, wydobywając na wierzch skrywane emocje i zupełnie nienachalnie szkicując przed nim całe spektrum wyjścia z trudnego położenia życiowego. Finału tej historii zapewne już się domyślacie, jednak tu nie o kres podróży się rozchodzi, a o to, jak ona przebiega. 
Źródło: materiały prasowe
Heller już w sekwencji otwierającej decyduje się na sięgniecie po charakterystyczny dla lat 70. i 80. format telewizyjny, który z jednej strony potęguje intymność i kameralność przedstawianych wydarzeń, z drugiej zaś otacza całą opowieść trudną do jednoznacznej klasyfikacji, magiczną aurą. Ujmująco śpiewający o tym, czy chcesz zostać jego sąsiadem, pan Rogers odwiesza marynarkę i odkłada skórzane buty, by potem założyć na siebie kojarzący się z ciepłem czerwony sweter. Swoje słowa kieruje bezpośrednio do nas; przypomnijcie sobie o tym w kapitalnej sekwencji w restauracji, gdy staruszek prosi o ciszę, przez dobrych kilka sekund patrząc następnie na widza. To spojrzenie jest tak przyjacielskie, jak i magnetyczne czy elektryzujące; nie sposób się od niego uwolnić, tym bardziej, że bohater posiada jeszcze kojący tembr głosu. Tak uwodzicielski, że nawet komunikat o nadchodzącej zagładzie w jego ustach wybrzmiewałby zapewne z nutą nadziei. Właśnie w tej ekranowej sztuczce tkwi największa siła Cóż za piękny dzień. Oglądając historię o cudzych problemach i pozornie oddalonych demonach rodzinnych każdy z nas przynajmniej przez moment wyjdzie z założenia, że tu nie o terapię Vogela idzie, a o położenie na kozetce widza. Złapałem się na tym, że kilkukrotnie w trakcie seansu ekranowe elementy fabularne filtrowałem przez pryzmat własnych doświadczeń. Nie może być jednak inaczej, skoro film Heller jest uniwersalny aż do granic, jakby pan Rogers był samotnym kowbojem serdeczności w świecie zdominowanym przez cynizm. Chyba każdy z nas będzie sobie życzył, aby z tego starcia uprzejmość wyszła zwycięsko.  Fabuła produkcji została oparta na historii prawdziwej przyjaźni Freda Rogersa i dziennikarza Toma Junoda, a będący podstawą scenariusza artykuł ukazał się w 1998 roku. Od tego czasu pełen wdzięku staruszek stał się dla amerykańskiej opinii publicznej prawdziwą zagadką; choć od jego śmierci upłynęło już 16 lat, w dalszym ciągu trwają debaty nad źródłem fenomenu telewizyjnej gwiazdy - przykładem może być choćby zeszłoroczny dokument W odwiedzinach u pana Rogersa. Jak ktokolwiek może być tak bezinteresownie dobry? Wielu ze współczesnych widzów nawet w tym uosobieniu pozytywnych emocji będzie próbowało dopatrzyć się rysy na szkle. Nie widać jej jednak aż po dziś dzień; Święty z Pittsburgha może uczyć, że dla tej stanowczo zbyt posępnej rzeczywistości wciąż jest nadzieja. Heller doskonale zdaje sobie sprawę z tych prawd i do ekspozycji postaci pana Rogersa podchodzi z pietyzmem i niemającą analogii wrażliwością. Widać to choćby w sekwencjach, w których przygląda się operującemu pacynkami w swojej Zaczarowanej Okolicy bohaterowi jak zafascynowana jego mocą sprawczą uczennica. Przy tym wszystkim reżyserka stawia jeszcze przed nami lustro, dzięki któremu poznamy jakże trudną sztukę mówienia o wewnętrznych rozterkach w sposób prosty, lecz wyswabadzający. Nie będziemy w stanie zorientować się nawet kiedy zwierciadło to okaże się po prostu naszą duszą. Szkoda tylko, że prostota przekazu pochłonęła również wątek Vogela, który na fundamentalnym poziomie jest przecież banalny. Ten grzech Heller koniec końców odpuścimy, jeśli tylko pojmiemy, że banały w jej zamyśle to bodajże najważniejsze pierwiastki ludzkiego życia. Czasem potrzeba im zaklinacza; pan Rogers będzie jak znalazł.  Tej atmosfery cudowności nie byłoby jednak bez kapitalnego, prawdopodobnie najlepszego od czasu Forresta Gumpa ekranowego występu Hanksa. Doskakuje on do poziomu, do którego w tym roku na drugim planie doszli chyba tylko Brad Pitt w Pewnego razu... w Hollywood i Al Pacino w Irlandczyku. Aktor do roli Rogersa pasuje jak ulał - i wizualnie, i charakterologicznie. Przez lata stał się on poprzez swoje produkcje symbolem kinowego dobra i z tego filmowego emploi w Cóż za piękny dzień czerpie pełnymi garściami. Śpiewa, pyta o samopoczucie, podkłada głos pacynkom z moim ulubionym Królem Piątek Trzynastego na czele, prowadzi subtelną grę z odbiorcą stojącym za i przed kamerą, a przy tym wszystkim zachowuje się na ekranie tak, jakby był w stanie skruszyć najtwardszą bryłę lodu w najzimniejszym sercu. Nie sposób odbierać jego gry samymi zmysłami, skoro jej najwłaściwszym określeniem wydaje się słowo "magia". Nie jest ono z całą pewnością przypadkowe; pan Rogers ma w sobie bowiem coś z superbohatera, którego nadludzka moc polega na epatowaniu strumieniem ciepła i życzliwości. Najpiękniejsze w tym filmie jest to, że po seansie zdamy sobie sprawę, iż heroizm tej postaci ma prozaiczne korzenie i przejawił się naprawdę. Z pełnym sercem, ale i ku serc pokrzepieniu.  Na mapie wszystkich tegorocznych produkcji Cóż za piękny dzień prezentuje się jako najczulsza z nich - taka, która ukoi zbolałe serce i przy okazji otuli ciepłym kocem serdeczności. Jest w niej rozbrajająca prostota i coraz rzadziej spotykana we współczesnej X Muzie fabularna niewinność. To film-antydepresant, który powinniśmy dawkować dożylnie w zdwojonych dawkach, przypominając sobie, że za magią wielkiego ekranu kryje się tylko i aż człowiek. Postać Freda Rogersa może być w każdym zakątku globu wpisana w piękną legendę, do której odkopania paradoksalnie zmusiły nas wszechobecny cynizm i przybierający na sile brak empatii dla innych ludzi. Niejeden z widzów dokładnie takiej historii potrzebował, z całą jej słodyczą i wydawałoby się trywialnymi prawdami. Unikalna wrażliwość twórcza i poruszanie się de facto pomiędzy najrozmaitszymi formami komunikacji sprawiły, że Marielle Heller dała odbiorcom coś więcej niż dobry film. Reżyserka zaoferowała nam jeszcze... piękny dzień. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj