Niestety, zanim doszło do zaskoczenia, przez większość czasu trwania odcinka wiało śmiertelną nudą. W tle rozwijano wątek anielski, a Metatron knuł intrygę, która pozwoliłaby mu na obwołanie go nowym Mesjaszem, świętym, zbawcą i Bogiem. Na ziemskim łez padole młodszy Winchester sprzymierzał się z aniołami, a starszy – z odzyskującym tron Królem Piekieł. Jako że od kilku odcinków rosła moc piętna Kaina i złowieszcze działanie Pierwszego Ostrza, wszyscy widzowie oczekiwali przejścia Deana Winchestera na złą stronę. Jak powiadają – zastanówcie się, o co prosicie, bo możecie to otrzymać.
Anioły podobnie jak przez większość sezonu wydawały się być niczym stado owiec – niezdecydowane, nie grzeszące inteligencją i nade wszystko mało interesujące. Metatron jako główny antagonista również jawił się jako postać irytująca, a nawet miejscami śmieszna. Nieco lepiej wypadli Gadriel i Castiel – ten pierwszy starał się odkupić własne winy, a drugi przywrócić aniołom Niebo, mimo że te go porzuciły.
Najciekawszym wątkiem odcinka była walka Deana o utrzymanie kontroli nad sobą i zrozumienie, co się z nim dzieje. Jego starania zostały z jednej strony zwieńczone sukcesem, z drugiej okazały się porażką, gdy wszystko poszło na marne (niezupełnie z jego winy). Wszyscy mamy w sobie demony, nad którymi staramy się zapanować, toteż tym lepiej rozumiemy czyjąś walkę ze złymi skłonnościami, instynktami i uzależnieniami – zarówno tę wygraną, jak i przegraną. Już Nietzsche powiadał, że jeśli zbyt długo patrzysz w otchłań, otchłań zaczyna patrzeć na ciebie.
[video-browser playlist="634148" suggest=""]
Przez większość "Do You Believe in Miracles?" przewijało się wiele rozpaczliwych pytań. Czy poświęcenie może wszystko naprawić? Przywrócić czyjeś dobre imię? Zatrzeć złe wspomnienia? Ocalić od zguby? Okazało się, że czasem tak, a czasami niekoniecznie.
Jednym z najlepszych elementów finału było odzyskanie – choćby na moment – dobrych braterskich relacji, od tak dawna zaburzonych i niekompletnych. Sam zaczął rozumieć, z czym zmaga się Dean, z kolei Dean przekonał się, że Sam nigdy, przenigdy nie zostawiłby go samego sobie. Odwrócenie sceny końcowej z "All Hell Breaks Loose", mimo że w pewien sposób powtórzone, było przejmujące i równie bolesne.
Słowa uznania należą się za grę aktorską odtwórcom zarówno ról głównych, jak i teoretycznie drugoplanowych, gdyż postacie te miejscami potrafiły skraść dla siebie całe sceny. Chwała Jensenowi Acklesowi za subtelność i nieprzeszarżowanie, dla Jareda Padaleckiego za opanowanie trudnej sztuki zwanej one perfect tear, dla jak zawsze nieocenionego Marka Shepparda (Crowley) oraz dla Curtisa Amstronga, odgrywającego strasznie denerwującego Metatrona, ale odgrywającego go przecież znakomicie.
Finał Nie z tego świata zostawił nas we wstrząsie i niedowierzaniu, z rozlicznymi dywagacjami na temat tego, w jaki sposób i w jakim kierunku potoczy się sezon dziesiąty. Twórcy serialu mieli rację, wcześniej podsycając ciekawość widzów i obiecując im to, czego jeszcze nie widzieli. Rzeczywiście. Tego jeszcze nie widzieliśmy, a przyszłość maluje się w czarnych barwach – choć tym razem nie w pesymistycznym rozumieniu tego zwrotu.