Joe Wright tworzy film, który wpisuje się w standardową koncepcję kina biograficznego. Reżyser w żadnym momencie nie stara się złamać schematów, tworząc obraz pod wieloma względami bezpieczny. Bierze okres z życia Churchilla, który jest niezwykle ważny pod kątem tego, jaką był on postacią i stara się odtwarzać to na ekranie. Prosto, według określonego klucza, bez kombinowania czy próby kształtowania filmu, który miałby być czymś więcej. Pod wieloma względami to proste i standardowe kino biograficzne, które przedstawia obraz człowieka w sposób całkiem niezły. Można zrozumieć, kim był Winston Churchill, jaki był i co nim kierowało. Nie jest to jednak w żadnym razie laurka, bo dostajemy człowieka pokazanego z różnych perspektyw. Wielkiego wodza i polityka, ale zarazem człowieka ze słabościami, lękiem i wątpliwościami. Autentyzm historii w tym aspekcie jest jej zaletą, bo pozwala uwierzyć w to, co oglądamy. Czasem problematyczny staje się scenariusz, gdzie Anthony McCarten wprowadza niepotrzebne uproszczenia. Sztandarowym przykładem jest scena w metrze, gdzie Churchill chce porozmawiać ze zwykłymi mieszkańcami Londynu, by poznać ich zdanie na kluczowe tematy. Sam scenarzysta potwierdza, że to wydarzenie nigdy nie miałoby miejsca, ale mogłoby z uwagi na różne decyzje postaci. Problem nie polega na tym, co robi w tym momencie premier Wielkiej Brytanii, ale jak to zostaje ukazane. Dostajemy rzecz totalnie wyidealizowaną, która jest jedyną sceną w tym filmie, która wchodzi na niebezpieczne rejony gloryfikacji postaci. Coś, co w kinie biograficznym jest często zgubne, a tutaj wręcz znikome. Cała scena jest przez to nieautentyczna, przesadzona, ckliwa i wręcz kiczowata. To jest taki moment ku pokrzepieniu serc jak z przeciętnych biografii, który ma pokazać, jak dana osoba jest wielka i nietypowa. Ciekawe jest to, że cały wydźwięk opowiadania historii Winstona oparty jest na obiektywizmie. Mamy portret człowieka z krwi i kości, w którego można uwierzyć. A ten jeden moment kładzie to na szalę i ryzykuje utratę zainteresowania w kluczowym momencie historii. Jest to film Gary Oldman, dla którego po prostu warto, a nawet trzeba to obejrzeć. Jest to jedna z takich ról, która po kilku minutach seansu przestaje być rolą. Świetna charakteryzacja, dobre dialogi i wczuwający się aktor sprawiają, że w pełni wierzymy w tę postać. Szybko można zapomnieć, że to aktor pod warstwą charakteryzacji. On sam staje się tą magią kina, tworząc kreację wyjątkową, niezapomnianą i spektakularną. Tak autentyczną, jak tylko się da. O takiej roli można śmiało powiedzieć, że aktor staje się swoją postacią. Bynajmniej on jej nie gra. A cała obsada jest jego uzupełnieniem i dopełnieniem. Taka jest ich rola, która przy wyraźnie umyślnyn zabiegu nie ma znamiona niedopracowania czy wady. Wright mimo wszystko czuje, jak opowiadać tę historię, by zachować jakąś artystyczną integralność i zarazem stworzyć dzieło przystępne. Nie jest to mocny, artystyczny film, który znudzi widza nielubiącego tego typu kina. Nadaje on opowieści dobrego tempa, sprawiając, że seans mija szybko i przyjemnie. Nie brak momentów kameralnych, gdzie Churchill obnaża przed nami swoje ludzkie słabości, ale też doskonale przeprowadzonych scen podniosłych z niezapomnianymi przemowami Churchilla. Oldman odgrywa te przemowy tak genialnie, że mogą przejść ciary po plecach. Mnie przeszły! W tym wszystkim nawet pojawiają się momenty humoru, a nawet refleksji na tym, co Churchill po sobie pozostawił.
Darkest Hour nie jest szczytem osiągnięć w kinie biograficznym, bo w historii kina oraz samych Oscarów mieliśmy wiele wybitnych produkcji. W tym filmie wybitna jest tylko kreacja Gary'ego Oldmana, który dzięki sprawnej ręce Joe Wrighta tworzy obraz prawdziwego człowieka, którego można zrozumieć i któremu nie brak wad. To jest dobre kino, które ogląda się z zainteresowaniem, emocjami i napięciem takimi, jakie powinny być w tym gatunku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj