Słynny reżyser jest kojarzony przede wszystkim z takimi obrazami jak "Sprzedawcy", "Dogma", "Zack i Miri kręcą porno", a ostatnio "Fujary na tropie". Jego dzieła prezentują różny poziom, ale zasadniczo są to komedie, które pod wiadrami przekleństw i bezczelnego humoru prezentowały jakieś głębsze lub chociaż romantyczne przesłanie. Do tego Smith przyzwyczaił zarówno fanów, jak i producentów. Niestety, jak sam zresztą przyznał, zaczął się wypalać. "Zack i Miri" było niezłą komedią, ale raczej odstającą od wcześniejszej twórczości reżysera, a "Fujary" były zaledwie średnie. Być może właśnie dlatego Smith pomyślał, że czas skończyć z komediami i zająć się innym gatunkiem. Czy jego debiut w mocniejszym kinie można uznać za udany? I tak, i nie.
"Czerwony stan" wprowadza nas w życie trzech nastolatków - Travisa, Jareda i Billy'ego Raya. Swoim zachowaniem reprezentują typowy styl amerykańskich nastolatków - popalają, popijają, pożyczają samochody od rodziców. Wszystko prawdopodobnie byłoby w porządku, gdyby chłopakom nie zachciało się trochę perwersji - czworokąt z pewną anonimową damą z ogłoszeń internetowych wydał się idealnym pomysłem na urozmaicenie życia. Gdy dama okazała się członkiem chrześcijańskiej sekty Pięcioramiennych, a oni sami zostali oszołomieni i uwięzieni, ich życie stało się urozmaicone ponad miarę, której sobie życzyli.
[image-browser playlist="600692" suggest=""]©2011 Lionsgate
Sama fabuła nie jest zbyt wysublimowana, od początku wiadomo, co się stanie z bohaterami. Scenariusz to, niestety, największą wadą filmu - z wyjątkiem zaskakującego zakończenia nie posiada właściwie żadnych porządnych zwrotów akcji, a dialogi nie dorównują temu, czego można oczekiwać od tak dobrego scenarzysty jak Smith. Może wyjątkiem są tu kazania pastora Albina Coopera oraz czasem przebłyskujący czarny humor. Postacie nastolatków są płytkie, w początkach filmu mnożą się okazje do wstawienia jakiegoś dobrego dialogu, lecz te się nie pojawiają. Fabuła nie zawsze trzyma się kupy, pewne działania bohaterów są niezrozumiałe (przypadek typowy dla horrorów: "Dlaczego tego nie robisz?! Przecież to tak oczywiste!"). Film zawiera w sobie przesłanie, ale jest ono dosyć banalne. U Smitha właściwie zawsze takie były, lecz w przypadku konwencji innej niż komedia to zwyczajnie nie pasuje.
Mimo to ocena filmu jest dosyć wysoka. Wady przysłania przede wszystkim praca kamery. Współpracujący z reżyserem już od dawna David Klein udowodnił, że potrafi sobie poradzić także w zupełnie innym gatunku. Wszystkie zbliżenia, ujęcia czy nawet oklepany efekt trzęsącej się kamery pomagają widzowi wczuć się w akcję filmu. Fenomenalne są sceny ucieczek, dzięki specyficznym ujęciom są jednym z najjaśniejszych punktów filmu.
Niestety, w wypadku nastolatków, praca kamery pokazuje ich emocje lepiej niż oni sami. Mają przebłyski, lecz aktorstwo Michaela Angarano, Kyle'a Gallnera i Nicholasa Brauna nie pokazuje dramatu pojmanych uczniów w wystarczającym stopniu. Na szczęście, ich role są przyćmiewane przez starszych kolegów po fachu. W roli szeryfa Wymana występuje Stephen Root ("Bracie, gdzie jesteś?", "Solista") który idealnie odgrywa osobistą tragedię postaci bojącej się ujawnienia swoich sekretów na światło dziennie. Występujący w roli oficera brygady uderzeniowej John Goodman (znany przede wszystkim jako Fred Flinstone z filmowych adaptacji kreskówki) jak zwykle wykonał kawał dobrej roboty. Największą zaletę filmu prezentuje ze sobą Michael Parks (etatowy szeryf u Quentina Tarantino). Kazania wygłaszane przez granego przez niego charyzmatycznego pastora Albina Coopera są na tyle przekonujące, że nie trudno się dziwić, że tylu ludzi zostało wciągniętych w wytworzone przez niego szaleństwo.
[image-browser playlist="600693" suggest=""]©2011 Lionsgate
Trzecią z największych zalet filmu jest jego surowość - kolorystyka jest zimna, muzyka pojawia się bardzo rzadko. Pasuje to niewątpliwie do jego klimatu, nie tworzy wrażenia kiczu, który z pewnością by się wylewał z obrazu, gdyby inaczej potraktowano ten aspekt.
Mimo niewątpliwych wad, film ogląda się całkiem przyjemnie. Nie jest materiałem na głębokie przemyślenia jak dramat psychologiczny, nie straszy jak dobry horror, lecz - zasadniczo - ogląda się dobrze. Z tych względów na konto "Czerwonego stanu" ląduje szóstka. Jeśli nie zna się twórczości Kevina Smitha to można spokojnie wystawić taką ocenę. Jeśli jednak znasz i lubisz jego poprzednie filmy to można pójść w dwie strony - ze wzgląd na szacunek dla jego decyzji można dać filmowi punkt więcej, lub, przez wzgląd na jego talent, dać punkt mniej.
Osobiście, przychylam się do pierwszego punktu widzenia z nadzieją, że w następnym i, jak sam reżyser zapowiedział, ostatnim filmie wróci do gatunku, w którym się sprawdził.
Ocena: 6/10