Człowiek z Toronto jest oparty na ogranym do granic możliwości schemacie niepasującego do siebie duetu. Patrick Hughes - podobnie jak w filmie Bodyguard Zawodowiec - skupia swoją uwagę głównie na postaciach. W tym przypadku mamy zwyczajnego, nierozgarniętego gościa (Kevin Hart), który pojawił się w złym miejscu o złym czasie, oraz tytułowego zawodowca w wykonaniu Woody'ego Harrelsona. Aktorzy zostali dobrani wyśmienicie, bo wyczuwalna chemia pomiędzy nimi napędza opowieść i pozwala nam się w nią zaangażować. Dobrze się ogląda te postacie. Szkoda więc, że scenariusz nie pozwala im na wiele.
fot. Netflix
Podstawa fabularna jest typowa, ale ma potencjał.  Niestety, na pierwszy plan wychodzi karkołomna reżyseria i fatalnie napisany scenariusz, którego najgorszą wadą jest nieprzemyślany humor. Kevin Hart w swoim stylu non stop krzyczy. Staje się ozdobnikiem, który denerwuje nie tylko człowieka z Toronto, ale też nas. Szkoda, bo w filmie Agent i pół utrzymanym w tej samej konwencji pokazał, że umie zabawiać widzów. W tej produkcji nie ma ani komediowego wyczucia, ani humorystycznych wstawek w dialogach. Jedynie działa czasami humor sytuacyjny, aczkolwiek i on jest raczej oklepany, oparty na dobrze znanych nam motywach. Pod kątem humorystycznym ten film rozczarowuje, pozostawia z wrażeniem zmarnowanego talentu Woody'ego Harrelsona i Kevina Harta.  Patrick Hughes jest bardzo przeciętnym rzemieślnikiem. Jego podejście do kręcenia scen walk, pościgów czy ogólnie pojętej akcji wydaje się archaiczne jak na standardy Hollywood. Praca kamery jest jednak solidna, montaż nieprzesadnie szybki, więc dostarcza to przyzwoitych wrażeń. Nie jest to złe, ale przeraźliwie przeciętne. Obraz zmienia finałowa walka, która wygląda tak, jakby kręciły ją zupełnie inne osoby. Mamy iluzję jednego ciągłego ujęcia, w którym kamerzysta porusza się za walczącymi, śledząc każdy ruch i każdy cios. Wszystko widać doskonale, montaż mikrocięć nie wybija z rytmu, a pomysły w choreografii są szalenie kreatywne. To naprawdę wygląda świetnie. Pozostaje pytanie: czemu tylko końcówka jest tak dobra? W filmie zgrzyta dość powierzchowna i nieprzekonująca przemiana bohaterów. Panowie dojrzewają, zmieniają się i stają się lepszymi ludźmi. Tylko czemu to jest tak kiczowate i banalne? Mamy sceny, które krzyczą: patrz, to ten moment, gdy on czegoś się uczy! Patrick Hughes wali oczywistościami  i upewnia się cztery razy, czy trafił. To znacznie obniża jakość produkcji i nie pozwala uwierzyć w finał opowieści. Człowiek z Toronto mógł być dobrym kinem akcji. Netflix i Sony postawili jednak na reżysera, którego po prostu nie stać na więcej. Świetny aktorski duet tego nie uratuje, bo nudno napisany scenariusz na zbyt wiele nie pozwala. Budowa relacji postaci zgrzyta i tylko pozostawia z wrażeniem ciągłego marnowania naprawdę ciekawego pomysłu i artystów. Ponadto od dawna nie widziałem tak brzydkich efektów komputerowych. Ogląda się to całkiem nieźle, ale to nie ratuje całokształtu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj