Omawiane epizody wpisują się w ton charakterystyczny dla Designated Survivor. Maksimum patetyzmu, minimum realizmu. Gdybyśmy przypadkiem zapomnieli, że Tom Kirkman jest skrzyżowaniem Jamesa Bonda, Johna F. Kennedy i Jezusa Chrystusa, najnowsze odcinki dobitnie nam o tym przypominają. Najpierw prezydent nokautuje własny gabinet, próbujący poznać prawdę w kwestii jego stanu psychicznego, a potem praktycznie samodzielnie rozszyfrowuje kolejny spisek wymierzony w jego osobę. Dzień jak co dzień w Białym Domu, można by rzec. Szkoda tylko, że twórcy nie wierzą w inteligencję oglądających i serwują im opowieść pozbawioną jakiejkolwiek finezji. Weźmy chociażby przesłuchanie prezydenckiego otoczenia. Nie trzeba być Einsteinem, aby przewidzieć kolejne wydarzenia w tym wątku. Świadkowie, zeznając prawdę, uwypuklają wady, przywary i błędy Kirkmana. Abyśmy się czasem nie pogubili w fabule, każde zeznanie skwitowane jest krótką retrospekcją pokazującą prezydenta w dwuznacznej sytuacji. Zagranie rodem z prawniczych telenoweli z lat osiemdziesiątych pozwala scenarzystom zrobić sobie przerwę na kawę w momencie, gdy powinni wykazać się najwyższym kunsztem. Na uwagę zasługuje jedynie przesłuchanie Corneliusa Mossa, które wniosło do opowieści pewną dozę dramatyzmu i mogło się podobać pod względem aktorskim. Treść pozostałych  zeznań pozostawia wiele do życzenia. Prezydent, z kamiennym wyrazem twarzy, przyjmuje kolejne razy od bliskich sobie osób. Większość przesłuchań nie różni się od siebie i bardzo łatwo przewidzieć ich przebieg. Cios za ciosem, aż do wielkiego finału. Czy ktoś spodziewał się, że pani wiceprezydent przekaże Kirkmanowi negatywny werdykt? Spragnieni bardziej kreatywnych rozwiązań fabularnych z pewnością mieli na to nadzieję. Naiwnością jednak byłoby liczyć, że twórcy zafundują prezydentowi pod koniec serialu tak znaczącą porażkę. Kirkman, mimo ludzkich wad i przywar wygrywa. Finał odcinka to zestaw kilku najbardziej patetycznych scen w historii serialu. „Państwo wybaczą – mam do zatwierdzenia budżet” – mówi prezydent, opuszczając salę przesłuchań w rytmie pompatycznej muzyki. Scena ta przegrywa chyba tylko z argumentacją werdyktu. Lojalność otoczenia i przewidywalność przywódcy przeważają na korzyść głowy państwa, w procesie mogącym odebrać władze najpotężniejszemu człowiekowi na świecie. W zalewie podobnych niedorzeczności po raz kolejny dobre wrażenie robi prawnik przesłuchujący Kirkmana. Michael J. Fox w roli Ethana Westa jest zaskakująco wiarygodny. Jego dziwaczny image w jakiś kuriozalny sposób pasuje do tej roli. Poza tym Michaela J. Foxa nigdy za wiele. Twórcy chyba zdają sobie z tego sprawę i w dwudziestym odcinku również powierzają mu ważną rolę. Tym razem reprezentuje on interesy rodziny chłopca skazanego na długoletnie więzienie, przez jedną z zagranicznych dyktatur. Ethan West wprowadza do fabuły humor i aktorską jakość. Mimo że wystąpił zaledwie w kilku odcinkach, jest na tę chwilę najbardziej wyrazistą postacią serialu. Niestety niczego dobrego nie można powiedzieć o pozostałych bohaterach. Otoczenie prezydenta to zestaw jednych z najbardziej bezbarwnych i nieciekawych postaci w historii serialu telewizyjnego. W dwudziestym odcinku pierwszoplanową rolę odgrywa Hannah Wells, działająca z prezydentem w celu zdemaskowania machiawelicznych działań pewnego zaprzyjaźnionego z głową państwa przedsiębiorcy. Ani sceny akcji z jej udziałem, ani tym bardziej dramatyczne motywy nie robią większego wrażenia. Podobnie jak pozostali młodzi współpracownicy prezydenta jest ona tylko narzędziem fabularnym, pozwalającym fabule podążać do przodu. Tak na marginesie, zupełnym kuriozum jest fakt, że wszyscy najbliżsi doradcy amerykańskiej głowy państwa to idealistyczni, piękni, ale też mało rozgarnięci młodzi ludzie, romansujący ciągle ze sobą nawzajem. Takie rzeczy tylko w Designated Survivor. Źle pisane postacie są wynikiem fabuły serialu, która od początku tworzona jest w sposób przewidywalny, pobieżny i naiwny. O ile przesłuchanie głowy państwa można traktować jako pewne novum w formule serialu, to już intryga związana z uwięzionym chłopcem jest kolejnym epizodem pisanym na jedno kopyto. Przez niecałe czterdzieści minut bohaterowie kręcą się kółko, tylko po to, aby w końcówce Tom Kirkman wykonał ruch, rozstrzygający wszystko na korzyść tych dobrych. Designated Survivor jest serialem który praktycznie od pierwszych odcinków marnuje swój potencjał. W przeciągu dwóch sezonów miał kilka przebłysków, ale w ogólnym rozrachunku okazał się produkcją złą, a momentami wręcz szkodliwą. Format można traktować jako odpowiedź na takie produkcje jak House of cards czy Homeland, które w sposób prawdziwy (choć czasem przerysowany) pokazują amerykańską administrację rządową. Designated Survivor przedstawia kłamliwy i wyidealizowany wizerunek władzy zza oceanu. Można zaryzykować stwierdzenie, że służy ociepleniu wizerunku państwa, które przecież ma wiele na sumieniu. Dlatego też żegnamy się z Designated Survivor bez żalu. Mimo pewnych pozytywów, całość pozbawiona jest jakiejkolwiek wartości merytorycznej i artystycznej. Czy serial ma szansę pożegnać się z klasą? Wątpliwe. Na tym etapie opowieści nie ma już możliwości, aby Designated Survivor zrezygnował z pompatyczności na rzecz realizmu i bardziej kreatywnych rozwiązań. Można sobie wyobrazić już nawet zakończenie serialu. Powiewająca flaga, patetyczna muzyka, Tom Kirkman przemawiający do wielbiącego go tłumu. Czy rzeczywiście tak będzie? Odpowiedź już wkrótce.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj