Uff, ale się działo w finale 2. sezonu "True Detective"! Przedostatni odcinek drugiej odsłony serialu Nica Pizzolatto wyjaśnił sporo rzeczy – zawiązał kilka nieścisłości i wytłumaczył głosem bohaterów fabularne zawiłości. W „Omega Station” jest podobnie, a nawet więcej – w końcu to półtoragodzinny finał. Pytanie tylko, czy aż tyle czasu potrzebował twórca, by zakończyć całą historię? A może lepiej zadać pytanie czy w takim czasie udało mu się zmieścić to, co zaplanował na początku. Cały czas pozostanę przy zdaniu, że 2. sezon „Detektywa” mógłby być spokojnie dłuższy – z większą ilością bohaterów powinno wiązać się o wyraźniejsze ich nakreślenie, a o wiele (wiele) bardziej skomplikowana sprawa kryminalna wymagała dokładniejszego opracowania. Co do pierwszego pytania postawionego w tym akapicie – Nic Pizzolatto czasu w finale miał aż nadto, ale spisał się w tej kwestii znakomicie, dodając do fabuły kilka istotnych elementów, które po finale zostają w głowie na dłużej. Podsumujmy: jeśli chodzi o „tych złych” – Chessani, Pitlor, Agronov, Holloway – martwi. Ci dobrzy – Velcoro, Semyon, Woodrugh, Davis – też martwi. Catalyst działa dalej i cały czas prowadzi interesy z Vinci, a młody Chessani jest nowym burmistrzem miasta. Ani i Jordan są na wygnaniu i starają się doprowadzić do tego, by sprawiedliwości stało się zadość. Mocne, czarne, gorzkie zakończenie. Szczerze, nie sądziłem, że stać Pizzolatto na takie okrucieństwo. Narzucił on swoim bohaterom ogromne brzemię i bardzo trudno było oglądać ich zmagania, nie tylko ze sprawą ale i z życiem osobistym. W połowie sezonu było wiadomo, że sprawa stała się całkowicie osobista - dla każdego. [video-browser playlist="734954" suggest=""] O ile Pizzolatto mistrzem słowa nie jest (mieszanina kompletnego bełkotu z fantastycznymi perełkami, jeśli chodzi o dialogi) to trzeba przyznać, że spisał świetną tragedię. Nie wiem jak Wy, ale zarówno śmierć Woodrugh, jak i Velcoro (a co dopiero Semyona) ogromnie mnie poruszyły, nie mówiąc o następujących po nich wydarzeniach, szczególnie tych dotyczących Raya. Przez osiem godzin poznawaliśmy ich życie osobiste, ambicje, marzenia, krzywdy przeszłości i ostatecznie to, jak powoli zostają wessani przez sprawę śmierci Bena Caspere’a. A gdy okazuje się, że nic nie można już zrobić i każda szansa zostaje zaprzepaszczona, bohaterom pozostaje ucieczka – niestety, nie wszystkim się to udaje. To kolejna rzecz, która podobała mi się w ostatnich odcinkach True Detective. Pierwsze odcinki sugerowały śledztwo związane z mafią i ewentualnymi układami w zarządzie miasta. Wszyscy wiedzą, że w biznesie panują inne zasady – szczególnie Frank i Ray. Jednak gdy okazuje się, że władza, która teoretycznie powinna chronić bohaterów w walce z brutalnymi biznesmenami, tak naprawdę jest jej częścią, a protagoniści stają się wrogami publicznymi – wtedy sprawa staje się o wiele poważniejsza. W wojnie z mafią i w śledztwie chodziło jedynie o pracę i wykonywanie obowiązków. Gdy miejskie instytucje zaczęły grać przeciwko bohaterom, wtedy najważniejsza stała się sprawiedliwość. Wtedy też True Detective nabrał większego rozpędu. Ten rozpęd niesie jednak za sobą sporo wydarzeń, przez co w ostatnich odcinkach dużo jest podsumowań – bohaterowie w wielu momentach przypominają „co się dokładnie dzieje”, by przed rozwiązaniem całej sprawy wszystko było jasne. Oczywiście sporo jest tu przypadku – jak to możliwe, że Burris był akurat w odpowiednim miejscu, by zabić Woodrugh? Po cholerę Chadowi odznaka policyjna w szkole? Dlaczego i kto zabił Chessaniego i Pitlora? – jest tego sporo, choć oczywiste jest, że są to rzeczy, które nadają finałowi większej dramaturgii przez co ogląda się ten odcinek na skraju fotela. Szkoda jednak potraktowania na skróty relacji Raya z Ani – po jednym wieczorze stają się nagle zakochaną parą, choć równie dobrze można było to poprowadzić o wiele bardziej subtelnie, np. jedynie zaznaczając żałobę głównej bohaterki na odpływającej do Wenezueli łódce. Nie da się ukryć, że cały sezon był jak powieść Thomasa Pynchona – natłok bohaterów i zdarzeń powodowały, że bardzo trudno było się połapać w całej sytuacji. Nieraz zdarzało mi się przewijać scenę, by upewnić się, że jakiś bohater rozmawiał z innym, a ten podpisał papiery, tamten zaś dawał kasę. Amerykańskie portale tworzyły wręcz osobne artykuły dotyczące tego, co dokładnie dzieje się w „Detektywie”. Ostatecznie cała sprawa kryminalna staje się jednym wielkim McGuffinem, bo przecież nie o śmierć Caspere’a tu chodzi, bo ona zostaje wyjaśniona w ciągu… 30 minut na przestrzeni dwóch ostatnich odcinków. Najważniejsi są tytułowi detektywi (plus Frank), którym Pizzolatto zaserwował świetne zakończenie. [video-browser playlist="734955" suggest=""] Czuć, że finał tworzony był z największym namaszczeniem. Po pierwsze – T-Bone Burnett skomponował wżerającą się w mózg muzykę, która idealnie oddała klimat odcinka. Poza tym, serial wreszcie wygląda dobrze, szczególnie w przedostatniej sekwencji, w której mieszały się kolory zieleni, błękitu i piasku – odpowiedniki lasu, morza i pustyni, gdzie obserwowaliśmy każdego z bohaterów. Precyzyjnie odmierzone momenty świetnie się zgrywały i nawet to mistyczne uczucie Ani (które w poprzednim odcinki odczuła narzeczona Paula) wpasowało się dobrze w realistyczny (tym razem) klimat „Detektywa”. Za to ostatnie chwile Franka były rzeczywiście świetne, a spotkanie z Jordan bardzo przejmujące. Ostateczny werdykt? Finał drugiego sezonu True Detective jest dobry. Jest zdecydowanie najbardziej przemyślaną konstrukcją ze wszystkich odcinków, pomijając nachalne bądź nieumiejętnie wykorzystane klisze (Ray salutujący synowi – ładne… ale po co?). Wyglądał najlepiej, brzmiał najlepiej, a Farrell, McAdams i Vaughn trzymali poziom. A co w całym serialu poszło nie tak? Zbyt skomplikowana historia jak na osiem odcinków, aż czwórka protagonistów i masa istotnych pobocznych postaci. Pizzolatto potrzebuje więc dwóch rzeczy – writers’ roomu, by zebrać w całość spisaną historie i wykazać błędy lub po prostu zobaczyć ją z innej perspektywy, a także silnej ręki, która poprowadziłaby produkcję (może Fukanaga?). W 2. sezonie „Detektywa” brakowało po prostu jasnych punktów – powiedzmy, że większość rzeczy była „okej”, ale nie było ani wybitnego aktorstwa (McConaughey, Harrelson) ani świetnych zdjęć (Arkapaw), które wyróżniały pewien znany serial, o którym nie mogę w tej recenzji wspominać. Ostatecznie – było dobrze. A finał, o dziwo, pozostawia lepsze wrażenie po sobie, niż konkluzja zeszłorocznej odsłony. To co, trzeci sezon?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj