Prezentuję Wam spoilerową recenzję widowiska Diuna, produkcji opartej na kultowej powieści Franka Herberta.
Diuna to projekt zrodzony z pasji i fanowskiej miłości, która pojawiła się u
Denisa Villeneuve'a, kiedy w dzieciństwie przeczytał powieść
Franka Herberta. Aby oddać odpowiedni hołd literackiemu oryginałowi, postanowił podzielić pierwszą książkę na dwie produkcje. I to był strzał w dziesiątkę, ponieważ film stanowi znakomite, epickie wprowadzenie do jeszcze bardziej epickiej przygody, która ma nadejść. Zaznaczmy sobie od razu - to nie jest produkcja dla wszystkich. Jeśli nie znacie powieści, a jesteście fanami widowiskowego, pełnego akcji sci fi, w którym non stop coś się dzieje,
Diuna niekoniecznie może być adresowana do Was. Jednak warto dać jej szansę. Gwarantuję, że gdy już wejdziecie w ten świat, nie będziecie chcieli z niego wyjść. Tempem i strukturą narracji
Diuna bardzo przypomina mi poprzedni film reżysera, czyli
Blade Runner 2049. Tak samo mozolnie prowadzi intrygę, wprowadza poszczególne postacie i przede wszystkim przedstawia świat, w jakim muszą poruszać się bohaterowie.
Dla niektórych może to być minus. Dla mnie jest to ogromny plus, ponieważ kanadyjski twórca dba o każdy szczegół opowieści, aby móc go przedstawić widzowi i nie uronić nic z bogatego uniwersum
Diuny. Chociaż nie ukrywam, dla mnie (jako fana książek z serii) brakuje aspektu ekologicznego, który był mocno eksponowany w pierwszej powieści. W filmie jest tak naprawdę wspomniane to w dwóch krótkich scenach, gdy Paul rozmawia z jednym ze sług przy palmach oraz gdy Liet ukrywa głównego bohatera i jego matkę w starej stacji, która miała wydobywać wodę z podziemi planety. Rozkwit planety i zamienienie jej w raj to bardzo ważny wątek w całej historii, a w produkcji jest on słabo zarysowany. Natomiast bardzo sprawnie Villeneuve zobrazował wszelkie intrygi i machlojki polityczne. Przypominało mi to zakulisowe rozgrywki z
Gry o tron. Reżyser bardzo ładnie wszystko rozwiązał w krótkich sekwencjach dialogowych, które rozgrywają się w zamkniętych pomieszczeniach, co jeszcze bardziej podbiło aurę tajemnicy. W tym wypadku prym wiodą Harkonnenowie, których zakulisowe manipulacje, mające doprowadzić do zamachu, oglądało się świetnie. Każda scena budowała ogromne napięcie.
Villeneuve doskonale wprowadza widza w świat
Diuny. Dla osób, które nie miały w ręku literackiego oryginału, będzie to ogromna frajda, ale nawet ja, znający powieść, doskonale się czułem, na nowo odkrywając to uniwersum. Reżyser skupia się na szczegółach środowiska, w którym przebywają bohaterowie. Mamy zatem scenę, w której opisane jest działanie filtraka, stroju, który ma pomóc przeżyć na pustyni, czy sekwencję tłumaczącą znaczenie krysnoża dla Fremenów. Dla Villeneuve'a nawet najmniejszy przedmiot w produkcji staje się narzędziem do tego, aby snuć wokół niego całą narrację, pogłębić świat przedstawiony i popchnąć akcję do przodu.
Fot. Greig Fraser/Warnes Bros.
Na pochwałę zasługuje kilka fantastycznie zrealizowanych scen. Należy zacząć od pierwszego spotkania bohaterów z czerwiem na pustyni. Ta sekwencja wygrywa nie samymi efektami czy widokiem ogromnego czerwia, tylko mistrzowskim sposobem stopniowania napięcia. Krzyki ludzi, zamieć z piasku czy drgania na powierzchni pustyni - to wszystko potęgowało grozę. Genialne połączenie popisu speców od efektów specjalnych z wizją reżysera! Widok czerwia zjadającego maszynę doskonale współgrał z wszystkimi rzeczami, które działy się przed kulminacyjnym momentem. Chociaż nie ukrywam, drugie spotkanie z pustynnym monstrum nie było tak ekscytujące. Widzimy go wówczas w pełnej okazałości, co nie robi już takiego wrażenia.
Inna sekwencja, która mocno zapada w pamięć, to zamach połączonych sił Harkonnenów i oddziałów Imperatora. Reżyser świetnie buduje moment "ciszy przed burzą" za pomocą krótkich ujęć. Mamy Leta wyglądającego przez otwory w swojej siedzibie czy nerwowego żołnierza budzącego Gurneya. Gdy już dochodzi do zamachu, bardzo sprawnie przeskakujemy pomiędzy jego różnymi elementami. Mamy zatem interesującą bitwę wojowników Atrydów z wrogimi oddziałami na schodach, Duncana rozprawiającego się samodzielnie z wrogami czy Gurneya i jego oddział walczący na płycie do lądowania wśród ognia z wybuchających statków. Wszystko to przebiega bardzo płynnie i każdy dostaje swoje pięć minut. Mimo że sekwencja jest utrzymana w mroku, to wszystko doskonale widać. Nie ma czegoś takiego, że nagle coś nam umknie, bo ciemność nocy gra na niekorzyść sceny. Stwierdziłbym nawet, że dodaje to jeszcze mocy i grozy bestialstwu, z jakim dokonywany jest atak.
Ponadto film zawiera kilka naprawdę ciekawie rozwiązanych sekwencji walk. Są one zrealizowane subtelnie, raczej nie ma wygibasów na poziomie Johna Wicka. Wszystko zostało utrzymane w surowym, realistycznym tonie. Walki są niezwykle intymne, dzieją się na małych przestrzeniach. Mają swój niepowtarzalny klimat. Aż chce się je oglądać! Pierwszą z nich jest scena treningu Paula i Gurneya. Mamy minimalny dodatek efektów specjalnych, ale poza tym to naprawdę dobrze zrealizowana, bardzo dynamiczna scena walki, w której bohaterowie prowadzą świetnie napisany dialog, dogryzając sobie nawzajem. Inne sekwencje to potyczki Duncana Idaho z wrogimi oddziałami Sardaukarów, szwadronów śmierci Imperatora. W nich czuć zwierzęcą brutalność Idaho połączoną z ogromną zwinnością i płynnością ruchów. Widać, że
Jason Momoa musiał spędzić sporo czasu na treningach do tych scen. Ostatnia sekwencja walki to ta z udziałem Paula i Dżamisa, na końcu filmu. Wydawać by się mogło, że jest ona nudna, złożona z powielonych kilku podobnych ruchów. Jednak scena idealnie pokazuje to, jak w prosty sposób można zbudować intymną, wciągającą i pełną napięcia potyczkę, która kończy się dramatycznym i emocjonalnym momentem śmierci Dżamisa z rąk głównego bohatera.
Pod względem wizualnym film Villeneuve'a to prawdziwa perełka. Zdjęcia do produkcji powinny znaleźć się wręcz w zakładce z obsadą, tak ważną rolę pełnią w widowisku. Operator Greig Fraser wciąga widza w swój świat. Piękne porośnięte trawą wzgórza Kaladanu, piaszczyste rejony Arrakis czy mroczny krajobraz siedzib Harkonnenów - to wszystko staje się wręcz namacalne. Szczególnie pustynia Diuny robiła ogromne wrażenie. Villeneuve nalegał, żeby kręcić ją w plenerze, i to był świetny zabieg. Po prostu widz może odczuć na własnej skórze potęgę i moc, jaka płynie ze środowiska Arrakis. Gdybym miał wybierać jedno ujęcie lub scenę, która zrobiła na mnie największe wrażenie pod względem wizualnym, to... najzwyczajniej w świecie nie byłbym w stanie. Każdy kadr jest dopracowany do granic możliwości i zapiera dech w piersiach. Produkcja Villeneuve'a to prawdziwy generator tapet. To również sprawia, że
Diunę najlepiej oglądać na możliwie największym ekranie, bo nawet najlepszy telewizor nie odda wyjątkowości tych obrazów.
Należy pochwalić scenografię i efekty specjalne. Właściwie najlepszym słowem, którym może je podsumować, jest: surowość. Twórcy nie bawili się w skomplikowane konstrukcje z wieloma elementami. Po prostu postawili na prawie puste przestrzenie, statki o regularnych kształtach, które bardziej przypominają bryły geometryczne niż pojazdy z sci fi, obiekty, które wyglądają jak ciosane z ogromnych bloków skał, a nie stworzone przez wizjonerskiego architekta. I w tej prostocie jest moc, która nie odciąga uwagi widzów, ale staje się znakomitym uzupełnieniem historii. Mimo że jest to wysokobudżetowy blockbuster sci fi, to nie znajdziemy w nich agrsywnych efektów specjalnych, które "atakowałyby" z ekranu. Jest ich całkiem sporo, ale nie przytłaczają odbiorcy. Naturalnie przeplatają się z opowieścią, stanowią sprawnie działający trybik w dobrze naoliwionej maszynie. Ujęcia czerwi, statków w locie czy po prostu przestrzeni kosmicznej to piękny wizualny smaczek, który tylko wzbogaca widowisko.
Wspomniałem, że zdjęcia powinny mieć swoje miejsce na liście obsady. Ale to samo tyczy się fantastycznej muzyki skomponowanej przez legendarnego
Hansa Zimmera. Jego utwory potrafią podbić emocjonalną wagę sceny, dodać odrobiny patosu czy po prostu wprawić w wojowniczy nastrój. Doskonałym przykładem jest scena w jadalni na Arrakis, gdy Baron Harkonnen przemawia do Leto już po zamachu. Muzyka podbija jej grozę, jeszcze mocniej podkreśla mrok i bestialstwo, które drzemie w czarnych charakterach. Inną kompozycją, która wbija się w pamięć, jest ta towarzysząca finałowym scenom, w której Paul i Jessica spotykają Fremenów. Ten utwór wiele mówi nam o naturze rdzennych mieszkańców planety, jak i relacji między Paulem i jego matką a ludem pustyni. Mam nadzieję, że Zimmer dostanie kolejnego Oscara za swoje kompozycje do
Diuny, bo są one piękne i na pewno do nich wrócę.
Co możemy powiedzieć o aktorstwie? To popis gwiazdorskiej obsady! Warto zaznaczyć, że nawet te osoby, które otrzymały zaledwie jedną scenę, mogły pokazać w niej swój talent. I tak dzieje się z wieloma postaciami z aktorskiego panteonu produkcji. Dostają jedną, dwie lub trzy sceny, a potrafią z nich wycisnąć wszystko, co najlepsze. Świetnym przykładem jest
Charlotte Rampling. Aktorka pojawia się w jednej sekwencji - z próbą, której Matka Wielebna poddaje Paula. Rampling kradnie ją, swoim spokojnym głosem potrafi pokazać maksimum grozy bijącej od jej postaci. Aż czuć ciarki na plecach. To samo
Stellan Skarsgård, który gra Barona Harkonnena. Aktor uderzył mnie swoim spokojem, który niósł ze sobą wielką dawkę zła i bestialstwa. Wystarczyło kilka scen z jego udziałem, abym stwierdził, że to jeden z najmocniejszych punktów produkcji i świetny antagonista. Trochę szkoda po stronie czarnych charakterów postaci Rabbana i Pitera De Vriesa. Nie mieli oni za wiele do zagrania i Rabban wypadł jako zwykły, tępy i brutalny osiłek, a De Vries jako oślizgły tajny agent. Jednak jeśli odbierać ich w kategorii przerysowanych złoczyńców, to wywiązali się z powierzonego im zadania.
Duncan Idaho w wykonaniu wspomnianego już wcześniej Jasona Momoy to prawdziwy złodziej scen w filmie. Aktor potrafi rozładować podniosłą atmosferę żartem, pokazać swoje dobre przygotowanie i siłę w scenach walki czy również emocjonalną brutalność, gdy poświęca swoje życie, by Pual i Jessica mogli uciec. Jednak osoby, które czytały książki, wiedzą, że to niekoniecznie jego pożegnanie z franczyzą. Chciałbym jeszcze zobaczyć go na ekranie.
Josh Brolin w roli Gurneya Hallecka dostaje mało czasu, jednak potrafi zdobyć sympatię widza swoją gburowatą troską oraz walecznością. Brolin sprawia, że Halleck to gość, z którym chcielibyście pójść na piwo, a potem walczylibyście ramię w ramie w bójce przed barem.
Stephen McKinley Henderson jako Thufir Hawat ma kilka okazji, aby zaprezentować się z mocnej strony i na ogół dobrze wywiązuje się ze swojej roli najlepszego szpiega i ochroniarza Atrydów. Jednak czegoś mi w postaci brakuje - znika nagle w trakcie seansu i można o nim zapomnieć. Natomiast Liet Kynes, którą portretuje
Sharon Duncan-Brewster, jest bardzo ważna dla fabuły, czego na początku się nie spodziewałem. Aktorka świetnie sprawdza się jako swoista przewodniczka bohaterów w świecie Arrakis. Postać niesie ze sobą sporo mądrości, ma całkiem sprawnie nakreśloną relację z Paulem, a scena jej śmierci to jedna z bardziej widowiskowych sekwencji w produkcji. Bardzo mało czasu dostają
Javier Bardem i
Zendaya jako odpowiednio Stilgar i Chani. Jednak potrafią wykorzystać do maksimum te kilka minut. Młoda aktorka udowadnia, że jej postać jest bardzo silna i spokojnie może rozstawiać ważniejsze osoby po kątach. Scena, w której podarowała swój nóż Paulowi, mówiąc, że najlepiej zgninąć w walce z taką bronią, to dialogowa perełka. Natomiast Bardem dwiema scenami pokazał rozbrajającą nonszalancję swojego bohatera. Stilgar w jego wykonaniu może być jedną z ciekawszych postaci w kolejnej części.
Tak naprawdę
Diuna to opowieść o rodzinie i temu twórcy poświęcają najwięcej czasu - a konkretnie Paulowi, Leto i Jessice.
Timothée Chalamet jako młody Atryda jest stonowany. Nie musi krzyczeć, by przekazać swoje emocje, czy grozić, aby ujawnić siłę, która w nim drzemie. Aktor znakomicie podaje stonowanymi środkami wszelkie bolączki swojego bohatera. Fantastyczna jest scena, gdy Paul ma wizję przyszłości, w której staje się Mesjaszem Diuny. To pokazuje, jak fantastycznie Chalamet potrafi przełączyć się ze spokoju w bardziej gniewne tony. Wielkim zaskoczeniem jest dla mnie
Rebecca Ferguson jako Lady Jessica. Nie spodziewałem się, że twórcy pokażą ją w trochę innym świetle niż w powieści. Świetnie ogląda się jej poczynania jako wojowniczki. Postać nie boi się użyć siły oraz umiejętności Głosu wobec wrogów. Ferguson znakomicie łączy jej wielką delikatność z brutalnością i gwałtownością, powinność wobec rodziny ze służeniem Bene Gesserit. Relacja Jessiki z Paulem jest jedną z najlepszych rzeczy w produkcji. Jest w niej sporo miłości i troski, ale również obydwoje stanowią dla siebie znakomite uzupełnienie.
Oscar Isaac - mimo że jego postać ginie w trakcie seansu - zalicza naprawdę świetną rolę. Leto w jego wykonaniu to cudowne połączenie skrajności. Z jednej strony ojciec i mąż, który zrobi wszystko dla swojej rodziny, z drugiej zimny strateg i lider. Scena jego śmierci, gdy próbuje otruć Barona, to prawdziwy majstersztyk stopniowania napięcia. Cała trójka sprawdza się w relacjach między sobą i ma świetnie rozpisane wątki solowe.
Diuna to fantastyczne widowisko z epickim rozmachem. Denis Villeneuve pokazał nam naprawdę bogaty świat, przedstawił świetnych bohaterów i zarysował interesującą intrygę. Już nie mogę się doczekać drugiej części, w której będzie działo się o wiele więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h