Premierowy odcinek był doskonałym wstępem, pokazującym, ile wart jest dobry pomysł. Nie wchodząc w szczegóły nadmuchanej bańki internetowej i ocenienia realnej wartości produktu, bohaterowie bez skrępowania żądali coraz większych pieniędzy. To się zmieniło, kiedy właściciel Hooli postanowił ich oskarżyć. Ta prosta do załatwienia sprawa - kiedy ma się całą armię prawników - definiuje cały sezon i wprowadza zupełnie nową dynamikę. Konstrukcja "Bad Money" jest prosta jak budowa cepa. Ot, odwrócenie schematu premiery, co sprawdza się wprost znakomicie. O ile w pierwszym odcinku bohaterowie latali po inwestorach, dyktując warunki, obrażając ich i - nie oszukujmy się - robiąc sobie po prostu jaja, tak w drugim, mając na głowie proces sądowy, pozostaje im ponowna wycieczka w celu wyciągnięcia jakiejkolwiek kasy. Niestety nie idzie im to za dobrze. Duża w tym zasługa wspomnianego procesu. Nikt nie zainwestuje w batalię sądową z jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych właścicieli firm technologicznych. Dzięki temu dostajemy jednak kilka perełek. Błyszczy szczególnie T.J. Miller, bawiąc się rolą, balansując niekiedy na granicy autoparodii. Oczywiście Miller wprowadza humor bardzo specyficzny, dla niektórych nie do zniesienia, ale dla mnie bardzo zabawny. Najlepsza scena to bodajże ta, w której Richard z Erlichem idą na jedno z ostatnich spotkań z inwestorami tylko po to, aby dowiedzieć się, że prezes chciał pokazać Erlichowi miejsca, do których światło słoneczne nie dochodzi. Doskonale obrazuje to także świetna ostatnia scena, czyli rozmowa pomiędzy Richardem a Gavinem. Jak wspomina sam Belson, pozew jest bezsensowny, ale ma tylu świetnych prawników, że to żaden problem, a do tego czasu wypuści swój produkt i zwycięży. Zaiste cudowna ta Dolina Krzemowa - nic, tylko się tam przeprowadzić i rozwijać własny biznes. [video-browser playlist="691192" suggest=""] Trzeci odcinek kontynuuje złą passę bohaterów - na szczęście pojawia się bogaty inwestor. Niby zbawienie, ale jak szybko się okazuje, nie jest tak różowo, choć końcówka z billboardem każe przypuszczać, że przynajmniej zagrają Gavinowi na nosie. Bohater Russa Hannemana pozwala serialowi nabrać nowej dynamiki. Przede wszystkim pojawia się osoba spoza świata. Ktoś, kto bardziej przypomina postać graną przez Justina Timblerlake'a w "The Social Network" niż programistów dotychczas spotykanych w serialu. Osoba, która nie ma zielonego pojęcia, o czym mówią bohaterowie, a co więcej, wcale nie chce, aby firma zaczęła zarabiać. Bardziej zależy jej na ciągłych spekulacjach i dmuchaniu bańki niż realnej ocenie wartości Pied Piper. Co najzabawniejsze, bohaterowie sami zastanawiają się, czy wpadli z deszczu pod rynnę, czy złapali Pana Boga za nogi. Kolejne odcinki dadzą jednoznaczną odpowiedź, ale na razie najtrafniejsza wydaje się ta pierwsze opcja. Czytaj również: „Dolina Krzemowa” i „Figurantka” – powstaną kolejne sezony To, co sprawia, że "Silicon Valley" jest tak świetnym serialem, to dialogi, charaktery postaci (wreszcie mamy prawdziwych nerdów i geeków, a nie postacie, które z sezonu na sezon coraz bardziej normalnieją) i brak obawy przed naśmiewaniem się z tematów tabu. Dostaje się Żydom, informatykom, muzykom, bogaczom - właściwie to wszystkim. Twórcy mają nosa do obsady i zgromadzili prawdziwe komediowe perełki. Każda postać jest inna, bardzo charakterystyczna i wnosi do serialu swoje pięć groszy. Nie będzie przesadą, jeśli dodam, że to obecnie jedna z najzabawniejszych produkcji w telewizji. Pomimo technologicznego żargonu - prawdziwego czy też nie - jest zrozumiała dla każdego. To pół godziny czystej radochy na najwyższym poziomie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj