1. sezon Doom Patrol już za nami. Jak wypada jego finałowy odcinek? Powiem krótko - urwał mi łeb z kablami, jednak nie mogło być inaczej, skoro na ekranie obserwowaliśmy nieustannie przemieszczający się dom wariatów.
Śpieszę donieść, że finał 1. sezonu
Doom Patrol to prawdopodobnie jedno z najbardziej oderwanych od ekranowej rzeczywistości, ale i zarazem najpiękniejszych podsumowań w obrębie gatunku superbohaterskiego w ostatnich latach. Twórcy postanowili zabrać nas na mentalno-emocjonalną karuzelę, na której odnajdziemy wszystko to, co w produkcji platformy DC Universe najlepsze. I tak groteskowa tudzież absurdalna tonacja idzie ramię w ramię z surrealizmem, majaczenie umysłu zaczyna rezonować w zupełnie nietypowym starciu z głównym złoczyńcą, a motywacje bohaterów koniec końców wybrzmiewają w tej opowieści z pełną mocą. Nawet przez chwilę seansu nie poczujemy się tak, jakby scenarzyści postanowili tylko ogrywać sprawdzony trykociarski schemat. Tak, karaluch Ezekiel i Admirał Wąsacz robią tu za Godzille i szerzą zagładę, jednak główny antagonista historii, Pan Nikt, po wykonaniu swojego zadania stracił w życiu cel i daje w palnik, a jego narratorski wpływ na rzeczywistość zaczyna coraz bardziej przypominać nawet nie tyle mocno zakrapiane wesele, co wymykające się spod kontroli poprawiny. Tytułowa drużyna herosów walczy czy to poprzez wejście w magiczny obraz, czy przemierzając układy pokarmowe nacierających zwierzaków w ich gigantycznych wersjach. Poziom szaleństwa przekracza wszelkie granice, a jednak w jakiś cudowny sposób cała ta ekranowa wędrówka kapitalnie się domyka i jeszcze rozbudza nasze apetyty. Oto
Doom Patrol w pełnej krasie - herosi, których bez dwóch zdań potrzebowaliśmy.
Bodajże najcudowniejsze w
Ezekiel Patrol jest to, że twórcom wcale nie zależy na tym, by ukazana na przestrzeni całego sezonu historia miała ręce i nogi. Wręcz przeciwnie - w finałowej odsłonie serii idzie o to, by te kończyny i przy okazji nasze mocno otumanione ekranowymi wydarzeniami głowy oderwać od reszty ciała. Zaczyna się przecież na mocno sentymentalną i tragiczną w swoim oddziaływaniu modłę, gdy poznajemy prawdziwe zamiary Szefa, który przez lata członków Doom Patrol traktował jak potulne i niczego nieświadome króliki doświadczalne. Nie będzie nam do śmiechu w trakcie kolejnych scen ukazujących, jak bohaterowie stawali się jedynie trybikami w machinie niecnego i szpetnego planu ich rzekomego wybawcy, który zapragnął odnaleźć przepis na nieśmiertelność. Wszystkie te sekwencje wybudzą naszą empatię, jednak i na nią czasu będzie stosunkowo niewiele, skoro chwilę później wstawiony już Pan Nikt zatacza się, siedzi na sedesie i czyta w magazynie o fatalnym przyjęciu 1. sezonu produkcji. Co tu się, do licha, wyrabia? Dorzuć jeszcze na tę psychodeliczną przyczepkę karalucha, wypisz, wymaluj religijnego fundamentalistę, przerośniętego szczura, uwięzioną w obrazie Ulicę Danny, pożeranie się postaci nawzajem i fakt, że grupa antagonistów funkcjonuje pod nazwą... Bractwo Niebezpiecznych Zwierząt. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu i tak trafiamy do domu, przy czym nie ma w nim ani okien, ani klamek. To superbohaterskie Wariatkowo z krwi, kości i odstręczających wydzielin, które nawet w miłosnym uniesieniu karalucha i szczura pozwoli nam dostrzec sens. Ekranowe obłędy już dawno nie wyglądały tak pięknie.
Jasne, fabularne koło, raz wprawione w ruch, wcale nie chce się zatrzymać, przy czym rozpatrywanie
Ezekiel Patrol w kategoriach historii o tym, jak to banda świrów o gołębich sercach uratowała świat i pokonała większe zło, jest zupełnym wypaczeniem sensu opowieści. To bardziej fantasmagoryczna podróż przez umysły bohaterów i lokacje z pogranicza snu i jawy, w której tak samo jak o wydawałoby się niemożliwą przyjaźń i heroiczną powinność, idzie o zmierzenie się z ograniczeniami własnej psyche. Zwróćcie uwagę, jak często w finałowym odcinku obraz zaczyna się rozmywać, przypominając nieco taflę jeziora, do którego właśnie wrzuciliśmy kamień. Widać to choćby w scenach z Jane i Cyborgiem, czy wtedy, gdy wyruszamy na ratunek Ulicy Danny i tajemniczej córce Szefa. Tego typu zabiegi realizacyjne znajdują jeszcze dopełnienie w popisach członków obsady, którzy bez najmniejszego wyjątku szarżują na ekranie. Prawdziwy koncert dają
Alan Tudyk i
Timothy Dalton w rolach Pana Nikt i Szefa; pierwszy z nich gra tak, jakby właśnie delektował się koktajlem stworzonym ze spirytusu i kokainowej białej łąki, drugi natomiast jest bardziej stonowany, przejmujący w swym wpływie na otoczenie. W jednej chwili okazuje się przecież, że przywódcy Doom Patrol chodzi o uratowanie swojej potencjalnie niebezpiecznej dla świata córki, znanej z komiksów Dorothy Spinner (warto jednak dodać, że jej geneza serialowa jest zupełnie inna). Twarzy dziewczynki ostatecznie nie zobaczymy, za to zastygniętych na płótnie Pana Nikt i Łowcę Bród już tak. Idę o zakład, że obaj jeszcze wrócą - to w końcu kapitalne napisane postacie, jak zdecydowana większość z tych, których poznaliśmy przez ostatnie tygodnie.
Znajdą się zapewne malkontenci, których finałowa potyczka Doom Patrol i Bractwa Niebezpiecznych Zwierząt rozczaruje - nie ma tu żadnego łubudu, a i połapanie się w tym, o co naprawdę Ezekielowi chodzi, może być odrobinę trudne. Skoro jednak karaluch o gargantuicznych rozmiarach robi tu za Galactusa, który pożera w zasadzie wszystko, co stanie mu na drodze, by potem wymienić się płynami ustrojowymi ze szczurem, to nasze ewentualne oskarżenia na tym polu będą pozbawione racji bytu. W ostatecznej batalii najważniejsze jest bowiem okładanie się szaleństwem - im sprytniej je wykorzystasz, tym bliżej będziesz zwycięstwa. Tylko pozornie takie podejście ma wnosić w opowieść akcenty humorystyczne; gdzieś na najgłębszym poziomie to w końcu ekspresowa terapia postaci, które docierają do ściany, jeśli chodzi o swój poziom obłędu. Za tą granicą nic już nie ma - członkowie Doom Patrol także odbyli długą podróż, która pozwoliła im odkryć siebie samych, ale i wrócić do bezpiecznego Doom Manor. Fundamenty pod nadchodzące w świecie tych herosów przeobrażenia zostały położone, my mogliśmy poznać ich zaś naprawdę dobrze. Wariaci, ale ostatecznie stali się naszymi przyjaciółmi, takimi do tańca i do różańca. A wszystko to za sprawą niepozornego serialu, który bez większych oczekiwań ze strony widzów wszedł do ramówki i rozsadził ją od środka. Aż żal, że Szefa i spółkę musimy na jakiś czas pożegnać. Sęk w tym, że wróbelki w popkulturowym mieście ćwierkają, iż pewien Potwór z bagien radzi sobie ponoć jeszcze lepiej...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h