Twórcy serialu Doom Patrol znów mieli dzień konia, choć powinniśmy tu raczej mówić o dniu osła. Herosi wybrali się w podróż przez układ pokarmowy zwierzaka, do imprezy dołączył Cyborg, a karaluch ma tu w sobie tyle biblijnego zapału co prorok Izajasz. Powiedzieć, że się dzieje, to nic nie powiedzieć.
Już po pierwszym odcinku mogliśmy przypuszczać, że
Doom Patrol w ekranowy świat superbohaterów wchodzi na pełnym gazie i żadnych jeńców brać nie zamierza. Minął ledwie tydzień, a twórcy raz jeszcze udowodnili, że w trakcie tworzenia scenariusza wspomagają się najpewniej tym samym koktajlem, w którym
Keith Richards odnalazł swój własny przepis na nieśmiertelność, a
Johnny Depp na czwartkowy obiad. W
Donkey Patrol stężenie fabularnego absurdu jest tak wielkie, jakby nowa produkcja DC Universe była dzieckiem Monty Pythona i
Mel Brooks z nieprawego łoża, w dodatku takim, które mogło przejść spięcie w inkubatorze. Bohaterowie ganiają więc po Cloverton, a to za sobą, a to za tresowanym osłem, który robi tu za bramę do innych wymiarów. Jedni klną, drudzy raczą nas saltami i fikołkami, jeszcze inni rozwiązują zagadkę zniknięcia Szefa. Korowód dziwadeł ani myśli się zatrzymać. Tak, trafiliśmy do pierwszorzędnych czubków, którzy przed uporaniem się z potężnym zagrożeniem muszą najpierw pokonać własne demony. Nie wiemy jeszcze, czy ich misja się powiedzie; nawet jeśli nie, to fajerwerki z pewnością będą. Problemy gastryczne osła również.
Powiedzieć, że twórcy serialu pozwalają sobie na narracyjną frywolność, to właściwie nic nie powiedzieć. Już w pierwszych sekundach
Donkey Patrol tajemniczy narrator wspomina o gorzale i w ekspresowym tempie przypomina nam, kim właściwie są członkowie tytułowej drużyny herosów, przy okazji pozwalając sobie na takie wstawki, jak określenie Cliffa mianem "balerona, który poddał dekapitacji własną rodzinę". Dosłownie i w przenośni - jest grubo. Sęk w tym, że zabawa dopiero się rozkręca, skoro mówiący teoretycznie do siebie Morden swoje słowa kieruje jednak do fanów
Grant Morrison, trolli z Reddita z subskrypcjami DC i tych, których do
Doom Patrol przyciągnęły gazy wypuszczone przez osiołka. Nie zapominajcie też o karaluchu Ezechielu, który z krawędzi śmietnika doświadcza tak wielkiego uniesienia, jakby chciał zostać prorokiem Jeremiaszem swojego gatunku. Scenarzyści tego typu tekstami sypią jak z rękawa, zupełnie nie oglądając się na to, czy wolno, czy pasuje, czy to nada jakiś sens całej akcji. Przebijają czwartą ścianę i niszczą jakiekolwiek narracyjne konwenanse z wielką gracją i ujmującą zawadiackością, raz po raz puszczając oko w naszą stronę. Prowadzą grę, której reguły albo wyjawią dopiero w dalszej części sezonu, albo te po prostu nigdy nie istniały. Nikomu z nas taki obrót spraw nie będzie jednak przeszkadzać. W tym świecie jest w końcu tak, że nawet jeśli zapniesz pasy, to i tak możesz wylecieć w powietrze.
Na serialowy pokład dobił już Cyborg. Gdyby to była inna produkcja o trykociarzach, pytalibyśmy siebie nawzajem: no a jak tam, panie kochany, geneza tegoż protagonisty? Jak wizualnie prezentuje się owa postać? Ale nie tu. Tutaj Vic (przecież nie Victor, chłopaczyna mleka spod nosa jeszcze nie wytarł) Stone wchodzi w historię jak nóż w masło, od razu zamieniając się w bankomatowego trolla. To jeszcze podrostek, wzrostem nawet knypek czy podgrzybek, który chadza sobie po ulicach w wywołującym oczopląsy dresie. Serce do ratowania świata co prawda okaże, ale przecież tatuś Silas przyjedzie, żeby dać mu szlaban. Zapytasz pewnie: po kiego czorta tu jeszcze Cyborg? Odpowiedź jest prosta: typ musi swoją elektroniczną mocą sprawczą rozstrzygnąć, czy osioł to naprawdę osioł.
Wprowadzenie nowej postaci w żaden sposób nie wytrąca nas jednak z emocjonalnej trajektorii, która wyznacza zależności pomiędzy członkami Doom Patrol. Wiemy już, że Cliff "kur..., ja pier..." Steele ma w życiu pod górkę. Nie dość, że biega po postapokaliptycznej pustyni za osłem, to jeszcze musi przynajmniej pozorować trzymanie w ryzach Szalonej Jane. Właściwie 64 jej wcieleń, które sprawiają, że portretująca bohaterkę
Diane Guerrero siłą rzeczy daje na ekranie prawdziwy koncert swoich aktorskich umiejętności. A to zalotnie zatrzepocze rzęsami, a to zaprezentuje złowrogą minę - w ciągu kilku sekund płynnie przechodzi z jednej osobowości do innej. Weźmy też pod uwagę pierwsze zarysy hierarchii w obrębie grupy. Rita i Larry robią tu może nie tyle za rodziców, co tych bardziej rozgarniętych. Widać to choćby w scenie, w której oboje dyskutują w Doom Manor, a w tle Jane rzuca Cliffem jak piłeczką, czy wtedy, gdy próbujący chwilę wcześniej wsiąść do autobusu byle jakiego Trainor wpada na pomysł innej podróży - tej przez układ pokarmowy osła. Kota-Szefa nie ma w domu, myszy muszą harcować.
Jeśli macie jakiś problem z tym, że w
Donkey Patrol zasadnicza oś fabularna całego sezonu jest ledwie wzmiankowana, to uzbrójcie się w cierpliwość. Jak na dłoni widać bowiem, że twórcy nie będą nam mówić: ten typ jest dobry, tamten zły, ten ma takie moce, tamten takie, a wielkie bum nadejdzie z tej strony. Nic z tych rzeczy. Na razie rozwiązujemy zagadkę wielkiej dziury w Cloverton, oswajając się z myślą, że kluczowego znaczenia dla fabuły nie mają kosmiczne świecidełka i inne pudła, a... ośla dwunastnica. Gdy tam dotrzesz, najwidoczniej stajesz się ofiarą zasadzki przygotowanej przez Pana Nikt. W głowie zaczynają bulgotać powidoki dawnych traum - pułapka, z której możesz nie wyjść. Na szczęście dla naszych herosów poczciwy zwierzak cierpi na nietolerancję energii, a Negative Man w ramach osobliwej, niemalże boskiej interwencji wyprowadza śmiałków z czarnego zadu, w którym się znaleźli. Szkoda osiołka, ale tak już się kończy, gdy chcesz wrzucić na ruszt tyle, co
Dwayne Johnson po treningu.
Dodajmy jeszcze do tego wszystkiego sposób, w jaki operatorzy dobierają soczewki w poszczególnych sekwencjach. Nie ma tu większej reguły, a wszystko i tak trafia na swoje miejsce. Estetyka mroku zostaje pożeniona z jaśniejącą tonacją i nieustannymi wybuchami, jeszcze gdzie indziej, jak choćby w scenie, w której Larry zdejmuje bandaż, naszym oczom ukazuje się cała paleta barw podszytych melancholią. Z wizualnego punktu widzenia to nawet nie tyle wojna pozycyjna, co graficzny blitzkrieg - rach-ciach, whoom!, splash!, nigdy nie wiesz, na co trafisz. Biorąc pod uwagę fakt, że w myśl tej samej zasady działają scenarzyści i obsada, możemy dojść do wniosku, dlaczego
Doom Patrol jest tak odświeżającym punktem na ekranowej mapie herosów. Wystarczyło nam tylko przypomnieć, że fantazja jest od tego, aby bawić się na całego. Dwa odcinki, a ja kolejnej podróży z tymi świrami już nie mogę się doczekać - a Wy?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h