Głównym bohaterem akcji jest Miles, przestępca na usługach Amary, wielkiej szychy kartelu. Jego codziennością jest likwidowanie dłużników i przeciwników swojej szefowej - czasem musi kogoś nastraszyć, czasem zabić, czasem zorganizować coś na boku czy ukryć zwłoki... Ot, codzienność gangstera, która niestety z dnia na dzień coraz bardziej zaczyna go nudzić. Miles ma żonę i córkę, jednak do szczęśliwej rodziny im daleko – jego kobieta odeszła do innego mężczyzny i nie chce mieć nic wspólnego ani z byłym mężem, ani z całym przestępczym światkiem. Córka jednak jest oczkiem w głowie ojca, więc gdy niespodziewanie pojawia się możliwość zaangażowania w branżę filmową, Miles bardzo chętnie z niej skorzysta. Okazuje się, że zostanie producentem jest niesłychanie łatwe, co podoba się zarówno jemu, jak i całej mafii, która podąża za nim jak cień – perspektywa wyprania pieniędzy poprzez inwestycję w nowo powstający film wydaje się Amarze bardzo interesująca. Choć Miles jest w serialu głównym bohaterem, bynajmniej nie działa sam - ma do pary Louisa, średnio inteligentnego partnera od brudnej roboty, którego na potrzeby nowej pracy zrobiono scenarzystą. Panowie kompletnie się od siebie różnią, jednak stanowią duet niezwykle charyzmatyczny i uzupełniający się na każdym kroku – gdy Louis palnie jakieś głupstwo, czarujący Miles pospieszy mu z pomocą. Gdy Miles ma problemy w negocjacjach, Louis pójdzie porozmawiać z każdym delikwentem. W bohaterów wcielają się Chris O'Dowd i Sean Bridgers, którzy radzą sobie ze swoimi rolami bardzo dobrze – ich postaci potrafią zarówno być zabawne, jak i groźne, gdy przyjdzie taka potrzeba. Get Shorty częściej jednak niż thrillerem staje się komedią, w związku z czym Louis i Miles podbijają serce widza przede wszystkim jako zagubieni w wielkim świecie opryszkowie, udający, że doskonale wiedzą, co robią. Serial ocieka czarnym humorem. Widać to nie tylko w pilocie, ale i w całym sezonie, gdzie pełno groteskowych scen. Krwi i morderstw jest tu tak wiele, że w pewnym momencie przestają w ogóle działać na widza – tym bardziej, że sami bohaterowie zdają się przewracać na ich widok oczami z niemym: „Ech, znowu to samo...”. Ich rozmowy nad świeżo wykopaną mogiłą dotyczą nie ciepłych jeszcze zwłok, a szeroko pojętej sztuki czy sensowności komedii romantycznych, co daje efekt tak absurdalny, że nie wiemy, czy się śmiać, czy płakać. Na pierwszy rzut oka widać, że serial w wielu względach przypomina Fargo, jednak osobiście widzę tu jeszcze domieszkę Breaking Bad. Mają na to wpływ Meksykanie i ich kartel, a to właśnie oni robią za fabularne tło produkcji. Dużą rolę w prowokowaniu widza do śmiechu pełnią też same dialogi. Twórcy często stawiają na bardzo długie kwestie mówione, które – jak się tak dobrze wsłuchać – tak naprawdę są o niczym. Wszystko to jednak świetnie pasuje do konwencji serialu i daje pewien obraz tego, co siedzi w głowach głównych bohaterów. A co tam siedzi? Otóż nic, a przynajmniej nic, co pomogłoby im w obracaniu się wśród aktorów, producentów, inwestorów, czy wszystkich innych, którzy robią za trybiki machiny filmowej. I o ile Miles za sprawą swojej zaradności jakoś się w tym odnajduje, o tyle głupota Louisa czasem aż boli. Do niczego nieprowadzące rozmowy bohaterów stają się ozdobą filmu i naprawdę bawią. Przy okazji świetnie kontrastują ze sobą dwa światy – wygadani Louis i Miles kontra milcząca mafia o kamiennych twarzach i sama Amara, której zdania składają się maksymalnie z czterech słów. Komediowy efekt bije z ekranu i działa naprawdę dobrze. Patrząc na cały sezon z perspektywy całości, widzimy jednak, że pod koniec coś zaczyna się zmieniać. Perypetie wzbudzające wesołość nieco odsunięto na bok, by w fabułę wpleść wątki dramatyczne, nawiązujące do prywatnego życia bohaterów. W tych miejscach serial odrobinę traci na dynamice i gubi gdzieś swoją ciętą iskrę dowcipu, przez co sprawia wrażenie produkcji jakich wiele. Niekorzystnie wypada między innymi rozwijanie wątku żony i córki - nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest to robione na siłę, bo tak naprawdę żadna z nich nie jest szczególnie potrzebna rozwojowi wydarzeń. To komediowość jest najmocniejszą stroną serialu, w związku z czym przy wprowadzaniu melodramatu tworzy nam się tu pewien bałagan. Na szczęście podobnych scen jest stosunkowo niewiele i za chwilę znów nadarza się okazja do szczerej salwy śmiechu. Jestem pełna podziwu dla twórców serialu – odcinki zaskakują pomysłowością w zasadzie na każdym kroku i gdy wydaje się, że bardziej niedorzecznie być nie może... okazuje się, że jednak jest to możliwe. Serial aż błyszczy wyrazistymi postaciami - i nie mówię tylko o głównym duecie. Na planie filmowym dominuje charyzmatyczna blondynka April (Megan Stevenson), producentka, która nie chce, lecz musi pracować nad produkcją, a także (a może przede wszystkim) Rick Moreweather, średnio szanowany producent, do którego przylgnęła łatka twórcy tanich i słabych filmów. Moim zdaniem to właśnie Rick kradnie całe show – Ray Romano tworzy bohatera przytłoczonego szarzyzną codzienności, dla którego zaangażowanie się w nowy film to szansa na powrót do życia. Moreweather jest przy okazji człowiekiem bardzo prostym, którego wiele rzeczy zwyczajnie wprawia w lęk, zatem wszystkie momenty, w których daje nogę czy próbuje załagodzić kryzysową sytuację, wypadają bardzo zabawnie. Ricka można śmiało dołączyć do Milesa i Louisa i choć jest zupełnie z innego świata, tworzy wraz z nimi świetnie dopasowaną układankę charakterów.
fot. Epix
Świat mafii tymczasem jest skrajnie przerysowany – mamy tu osiłków z łańcuchami na szyjach, chudych gangsterów z lśniącymi samochodami o zawieszeniu tak niskim, że niemal szorują po ziemi, czy dresiarzy z wielką czapką na czubku głowy i spodniami z krokiem w kolanach. Pośrodku znajduje się Amara (Lidia Porto), która na pierwszy rzut oka zdaje się być uosobieniem kiczu. Jaskrawe leginsy, natapirowana fryzura czy maska makijażu sprawiają, że choćby nie wiem jak bardzo się starała, nigdy nie będzie w stanie rzeczywiście przestraszyć widza. Robi, co może, by budzić niepokój i nie ma najmniejszych skrupułów przed tym, by likwidować tych, którzy jej nie sprzyjają, ale nie jest antagonistką z krwi i kości, łatwo nabić ją w butelkę. A z tego bohaterowie oczywiście chętnie korzystają. Starcia obu światów – filmowego i gangsterskiego – sprowokowane są przez Milesa i Louisa, którzy zdają się stać jedną nogą tu, drugą tam. I właśnie na tej płaszczyźnie dzieje się najwięcej – w każdym odcinku mamy do czynienia z wartką i bardzo angażującą akcją. Czasem całość przybiera formę kryminału, czasem thrillera, a gdy życie bohaterów po raz kolejny zdaje się wisieć na włosku, od ekranu i bijących z niego emocji nie sposób się oderwać. Serialowi sprzyja również ścieżka dźwiękowa – tutaj również nieustannie coś się dzieje, i nawet jeśli scenom nie towarzyszą konkretne utwory, w tle pobrzmiewa lekki jazzowy jam, dodający produkcji klimatu i pewnej spójności. Get Shorty brzmi i gra - jak świetnie zaplanowany i dopięty na ostatni guzik utwór. Seans jest czystą przyjemnością i świetną zabawą, która z powodzeniem wypełni wolny czas.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj