Aktualnie w Dragon Ball Super wciąż kontynuowane są niepowiązane epizody, które stanowią oddech przed rozpoczęciem wyczekiwanej nowej sagi. W odróżnieniu od zeszłego tygodnia, tym razem dostaliśmy bardzo dobrego przedstawiciela takiego cyklu.
Połączenie Dragon Ball Super i baseballu wypadło niezwykle świeżo i naturalnie dla standardów uniwersum. Rywalizacja sportowa to bowiem nic innego jak nowy wymiar walki, a ta wpisana jest w DNA serialu. Towarzyski sparing sprawdził się więc pierwszorzędnie i aż prosi się, żeby formułę rozwinąć o kolejne dziedziny sportu – szczególnie, że słaba znajomość zasad nie przeszkadzała nikomu w dobrej zabawie. Podobnie zresztą jak łamanie ich, krzyki i frustracje, które nigdy jednak nie przekroczyły granicy fair play. Okazywano także wzajemny szacunek dla przeciwnika i dostosowywano się do wyroków sędziów. To elementy wychowawczej nauki jakie serial od zawsze przemyca w kwestiach współzawodnictwa.
Atutem odcinka była także rola Yamchy, który dostał swoje ekranowe pięć minut. Przypomnienie jego baseballowych umiejętności było kolejnym świetnym pomysłem na nawiązanie do oryginalnej serii. Szybko co prawda skupiono się na komicznym poturbowaniu bohatera, ale ostatecznie to on zaważył na końcowym wyniku i zwycięstwie. Takiego zaszczytu wciąż dostąpić nie może zaś Vegeta, który niestety nawet w sporcie skazany jest na porażkę z Goku. Sam pomysł zestawienia jego i Gotena w przeciwnej drużynie mógł zaowocować w ciekawsze formy interakcji, ale na te zabrakło już czasu.
Na bardzo dobrym poziomie stał humor odcinka. Perełką była scena z Goku łamiącym fizykę i rzucającym piłkę zbyt wolno. Serial idealnie rozwinął tą sekwencję w formie mini-skeczu, w którym bawiła narastająca frustracja Champy, zdrzemnięcie się kibicujących dziewczyn, a szczególnie Trunks i Goten ze znudzenia ganiający za muchą. To odcień absurdu, który idealnie pasuje do luźnych momentów serialu.
Humorystyczne okazały się także motywacje wspomnianego Champy, które podobnie jak u Beerusa znów zakręciły się wokół jedzenia. Widać z kocim wyglądem nieodwracalnie sprzężona jest i natura bohaterów. Co się tyczy zaś wizualnej strony, to pochwalić warto detale. Takie jak okazyjna zmiana kostiumów na sportowe uniformy, która stanowiła drobne, ale zgrabne urozmaicenie. Nieco zapomniane wrażenie estetycznie osiągnięto zaś w scenie starcia Bogów Zniszczenia, a konkretnie dzięki strużkom krwi z nosa.
Taka drobnostka robi jednak zauważalną różnicę na korzyść wydźwięku, a pamiętając walory poprzednich serii jest to coś, czego zdecydowanie teraz brakuje - niezależnie czy ostatecznie serial oceniamy pozytywnie. A mimo wszystko Dragon Ball Super należy tym razem pochwalić, ponieważ bieżący epizod zrealizowano pomysłowo i z frajdą dla widza. O tradycjach uniwersum wciąż jednak pamiętamy i niezmiennie będziemy do nich wzdychać.