Na pożegnanie 2016 roku Dragon Ball Super przedstawił zamkniętą historię rozpisaną na dwa epizody. Z zaskakującym cliffhangerem, bardzo ciekawymi pomysłami i zupełnie niezgorszym wykonaniem.
Goku nie żyje – tak zaczynał się 71. odcinek Dragon Ball Super i był to intrygujący zabieg, aby od razu przykuć uwagę widza. Dzięki temu wyjaśnienie sytuacji potrafiło zaciekawić, szczególnie, iż nie od razu poznaliśmy też jej przyczyny. Świetnie oglądało się więc sceny z pilnującym się Goku, który niecierpliwie wyczekiwał na atak. Ów wątek miał także udany humor, a komediową perełką był Goten wybierający do kamuflażu jedynie okulary przeciwsłoneczne. Dobrodziejstwo inwentarza całej serii to z kolei podteksty erotyczne i tutaj także udało się jeden wpleść. Nie zawsze są one naturalnie śmieszne, ale stanowią jednak o uroku produkcji.
Nawet jednak interesujący i humorystycznie poprowadzony pomysł wyjściowy nie sprawił, że Vegeta uchronił się przed swoją porcją żartów. Dobrze było widzieć go trenującego z zapałem u Whisa, ale znów nadszarpnięto jego niegdyś niezachwianą dumę. Kantowanie o 10 powtórzeń w treningu i późniejsza obietnica sosu babuni nie przystoi Księciu Saiyan. Już pal sześć brak krwi - to rozmienianie jego kreacji stanowi największą wadę Dragon Ball Super.
Z drugiej strony, serial potrafił też zaproponować coś nowego i świeżego. Mowa o kapitalnej wizualnie wstawce z Hitem, żywcem inspirującej się klasykami SF i anime, pokroju Blade Runner, czy Ghost in the Shell. Działała tu kolorystyka, skontrastowanie neonowych świateł i parasoli z rzęsistym deszczem, niezłe były także scenografie miasta i domniemanego cmentarza. Także fabularnie zachowano dojrzałą konsekwencję i Hit zgodnie ze swoim zawodem zabił obrany cel. Razem z nietypowymi dla uniwersum mocami bohatera jest to pomysł i stylistyka, które z pewnością chcielibyśmy oglądać częściej.
Szczególnie, że Hit udowodnił, iż może zagrozić samemu Goku a wystarczyło mu do tego rozwinięcie swojej techniki walki. Sama śmierć protagonisty, mimo, iż obeznana już przecież w serii, potrafiła tu zaskoczyć i za sprawą reakcji m.in. Gotena wypadła całkiem dramatycznie. Sposób w jaki Goku się odratował był oczywiście naciągany, ale ta pozorna lub niekoniecznie przypadkowość w jego zachowaniu była ostatecznie akceptowalna.
Rewanżowa walka, jaką stoczyli bohaterowie, miała w sobie więcej rozmachu i dynamiki. Sceny w lesie oraz starcie na klifie udało się zrealizować interesująco, była w nich ikra, a także estetycznie wyglądały one nieźle. Zderzanie jaskrawych barw, fioletu i błękitu, to nie klasyka serii, ale swoją atrakcyjność ma, szczególnie na tle odmiennej niż zwykle pory dnia i oświetlenia. Ważny detal, to fakt, że tym razem skupiono się na konkretnych technikach, a nie chaotycznych przyrostach mocy, które w perspektywie całości są bardzo słabo akcentowane. Tę przywarę skrytykował już nawet pierwotny animator serii.
Skoro o minusach i animacji mowa, to warto wspomnieć, że choć generalnie kreska prezentuje satysfakcjonujący poziom, to miejscami potrafi się tak rozjechać, że wygląda jak pierwsze próby domorosłego grafika w programie Paint. Takowe uproszczenia zdarzały się sporadycznie również we wcześniejszych seriach, ale tam szczegółowość i technika rysunku stanowiły jednak o wyższości.
Jakby nie było, jest to jednak drobiazg. Istotne, że pod względem treści w końcu serial wciągnął. Rozwiązanie intrygi i ujawnienie motywacji Goku nie było tu do końca oczywiste, choć zupełnie logiczne, spodziewane i świetnie podsumowujące charakter bohatera. Walka i trening ideą życia, nawet jego kosztem - to esencja postawy bohatera, za którą go uwielbiamy. Już za chwilę będzie mógł ją także dalej kultywować, ponieważ na horyzoncie Dragon Ball Super co raz silniej jawi się Turniej Walk między wszechświatami. Ptaszki ćwierkają, że do bijatyki wróci sam Gohan, więc zdecydowanie jest na co czekać!