W przededniu II wojny światowej do niemieckiej rodziny trafia mała Liesel. Matka nie jest w stanie dłużej się nią zajmować, więc w ten sposób chce zapewnić dziecku lepszy los. Obdarzona niespotykaną wrażliwością i umiejętnością specyficznego podejścia do świata, pośród conocnych koszmarów i zapachu wojny unoszącym się w powietrzu dziewczynka uczy się smakować życie. Jej największymi przyjaciółmi są słowa, których uczy się w towarzystwie Papy, oraz Rudy - chłopaka z sąsiedztwa, z którym połączyła ją szczera i mocna więź. W miarę gwałtownie zmieniających się warunków losy Liesel również zmieniają się jak w kalejdoskopie, a ona sama musi nauczyć się jednego: przetrwania.
Uczciwie trzeba przyznać, że Brian Percival się starał. Chciał uczynić swój film ważnym i wzruszającym obrazem, który mówi o wojnie z perspektywy niemieckiego dziecka. Niestety starał się za mocno. W efekcie Złodziejka książek jest filmem bardzo średnim, pozbawionym klimatu i subtelności zusakowskiej powieści, a momentami nawet bardzo topornym. W fabule pełno jest luk, które sprawiają, że narracja jest bardzo chaotyczna, a niektóre sceny wyglądają na pourywane i niedokończone. Gdzieś po drodze zagubiła się cała idea ukazania wojny oczami dziecka, wojny ukrytej w codziennych zmaganiach, a zamiast tego skorzystano z dobrze ogranych klisz, którymi cechuje się większość dramatów wojennych.
Film ostrzej na pewno potraktują czytelnicy pierwowzoru, ponieważ nie znajdą w nim tego, co u Zusaka zachwycało najbardziej, aczkolwiek i widzowie nieznający książki dostrzegą rażące błędy scenariuszowe, które sprawiały, że dialogi wyszły sztucznie, a najważniejsze sceny nie wybrzmiały z odpowiednią mocą. Nie oznacza to jednak, że film był zły. Docenić trzeba fenomenalną muzykę Johna Williamsa, która porywała i wzbudzała największe emocje. Należy pochwalić odwagę w zaznaczeniu obecności postaci Śmierci, która u Zusaka pełniła rolę kluczową. Filmowo nie da się tego pokazać jak należy, ale Percival zrobił wszystko, co mógł. Wyszło nieźle.
Aktorsko wyróżnia się Geoffrey Rush, który w roli Hansa Hubermanna zdaje się uderzać we wszystkie właściwe struny i grać na emocjach widza. Mam wrażenie, że Rush naprawdę zrozumiał swoją postać. W pamięć zapadł mi też Ben Schnetzer w roli Maxa, Żyda, który złodziejkę książek rozumiał jak nikt inny. Ben zbudował wyjątkową chemię z młodą Sophie, która najlepiej wypadała w scenach właśnie z nim. Samodzielnie nie do końca udźwignęła ciężar swojej bohaterki, a to przecież na niej zbudowany został cały film.
Złodziejka książek to obraz, który zmarnował swój potencjał na to, by stać się czymś wyjątkowym. Zdjęcia (mimo że świetne) uczyniły go za ładnym, a chaotyczny scenariusz pozbawił go charakteru i ostrości. Dostaliśmy film, który nie pozostawia wyrwy w sercu, a przejść obok niego można zbyt obojętnie. Nigdy tego nie robię, ale tym razem wszystkich odsyłam do powieści Markusa Zusaka, która jest prawdziwą historią złodziejki książek. Historią wypełnioną dźwiękami akordeonu, krzykiem Mamy, bólem nadziei, dorastania, straty, rozpaczy i śmierci. Bólem życia. Tej prawdziwości w filmie Percivala zabrakło. Są książki, których nie powinno się ekranizować. Ta jest jedną z nich.