Już na chwilę po premierze dokument został okrzyknięty „absolutnie wstrząsającym filmem”, który każdy użytkownik internetu musi obejrzeć. Zachęcona wrzawą, która narosła wokół produkcji, postanowiłam sprawdzić, czego jeszcze w 2020 roku nie wiemy o mediach społecznościowych. Śpieszę z odpowiedzią: podczas seansu nie dowiemy się niczego, czego nie słyszeliśmy już wcześniej. Nie usuniemy kont z Instagrama czy Facebooka ani nie wyrzucimy telefonów przez okna. Zostaniemy jednak oblani kubłem zimnej wody, który przypomni nam, że to, co widzimy w mediach, nigdy nie jest przypadkowe. Najmocniejszą stroną tego dokumentu jest bowiem nie szokowanie, a precyzyjne, niemal akademickie wyłożenie faktów na stół. Do pracy nad tą produkcją zaangażowani zostali eksperci, którzy stoją za sukcesami największych światowych gigantów internetu, takich jak Google, Pinterest, Twitter czy Facebook. To właśnie ich obecność wyróżnia Dylemat społeczny na tle innych dokumentów Netflixa, ponieważ tworzy złudzenie swoistej „spowiedzi” oraz - prawdziwego lub też nie - żalu za grzechy. Treści, które w dokumencie przekazują specjaliści, są przeplatane scenami fabularnymi z życia nastolatka. Ja tego zabiegu nie kupiłam, gdyż zarówno historia, jak i dialogi są wybitnie tendencyjne i naciągane. Zatem aby nie zanudzić widza naukowo-technologiczną paplaniną, eksperci uciekają się do własnych doświadczeń, związanych z ich dokonaniami dla korporacji i moralnymi konfliktami, z którymi się borykali. Łączy ich jedno - początkowa wiara w dobre intencje mediów społecznościowych. Idealnym przykładem jest wypowiedź Justina Rosensteina - twórcy przycisku „Lubię to” na Facebooku - który tłumaczy zaprojektowanie go jako narzędzia do szerzenia pozytywnej energii. Jednak chwilę później w głosie Rosensteina słychać już tylko zawstydzenie, kiedy przyznaje, że nikt nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji, jakie wywoła ta zmiana. W Dylemacie społecznym każdy z twórców przyznaje jednogłośnie: zawaliliśmy. No właśnie - zawaliliśmy, ale co dalej? Dokument nie proponuje żadnego gotowego rozwiązania, nie pozostawiając jednocześnie złudzeń, że coś zrobić trzeba. Co ciekawe, po ponad godzinnym ataku na media, twórcy produkcji, nie chcąc zostawiać widza rozgoryczonym, dodają, że internet ma też przecież dobre strony - możemy chociażby zamówić taksówkę przez aplikację. Dokumenty Netflixa są w dużym stopniu kręcone na podstawie jednego szablonu - stawiana jest konkretna hipoteza, w tym przypadku: internet jest odpowiedzialny za większość bolączek świata. Następnie cała narracja układana jest pod założoną hipotezę, którą zwieńcza charakterystyczny dla Netflixa happy end. Kolejnym absurdem jest wyprodukowanie dokumentu, oczerniającego działania mediów, przez Netflix - platformę, która sama bardzo sprawnie posługuje się tego typu algorytmami. Musi przecież wiedzieć, co komu wrzucić do „Proponowanych”. Co jest całkiem zrozumiałe, Netflix podczas produkcji Dylematu społecznego postanowił pominąć samych siebie. Platforma ta ani razu nie pada jako przykład dobierania treści pod nasze upodobania, a co za tym idzie - nie decyduje się na ujawnienie ciemnej strony swojej działalności. Seans polecam dla widzów młodszych, dla pierwszej w historii generacji, która nie zna świata bez mediów społecznościowych i musi zrozumieć kilka podstawowych faktów. Nie, Facebook nie jest organizacją charytatywną. Nie, wyświetlane nam treści nigdy nie są przypadkowe. I tak, każde kliknięcie pozostawia w mediach ślad, który zawsze może być wykorzystany przeciwko nam. Czy Dylemat społeczny jest wystarczająco wstrząsający, by przekonać widzów do zachowania większego dystansu w stosunku do mediów? Wątpię. W końcu miałam po cichu nadzieję, że po seansie będę miała ochotę wyrzucić telefon do śmieci. Z pewnością jednak uczyni nas dużo bardziej świadomych procesów, które nieustannie zachodzą wokół nas.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj