"Empire" od pierwszej minuty nie pozwala nam odpocząć, błyskawicznie przedstawiając bohaterów i relacje między nimi. Poznajemy srogą głowę rodu, Luciousa Lyona, który chce, niczym król z „Gwiezdnego pyłu”, doprowadzić do bratobójczej walki między synami o swoje królestwo – firmę Empire. Na szczęście synów ma trzech, zupełnie różnych i niestety pokazanych dość stereotypowo: mamy więc idealnego, ambitnego Andre; odstającego od reszty, trzymającego się na uboczu Jamala i rozpieszczonego ulubieńca ojca, Hakeema. Każda z tych postaci jest inna, ma inne cele i oby scenarzyści pomogli im wyjść ze sztywnych ram oraz pokazali zarówno ich pozytywne, jak i negatywne strony, ponieważ albo staną się tylko ładnym tłem do reszty wydarzeń, albo będą grali pierwsze skrzypce. Na szczęście koniec odcinka sugeruje, że scenarzyści pójdą dobrą drogą, ponieważ już teraz wymusili na bohaterach pewne – niezgodne z ich charakterem i postanowieniami – działania. Warto więc zadbać o ich rozwój, zwłaszcza że jest ktoś, kto może ich przyćmić. I nie mówię tu wcale o Luciousie. Prawdziwą perełką pilota okazała się była żona Lyona, Cookie. Gdy inni nie dawali rady lub wątki kulały, ona nie pozwalała widzom tego zauważyć. Grająca ją Taraji P. Henson szybko wyszła z ramy mściwej ex i pokazała wiele twarzy swojej bohaterki – od kochającej matki i żony przez zawistną manipulatorkę aż do konkretnej bizneswoman. I oby Taraji mogła grać jak najwięcej, ponieważ widać, że aktorka jest tego spragniona. Gorzej tylko, jeśli twórcy przez to zapomną o pozostałych postaciach. [video-browser playlist="649070" suggest=""] Niestety, gra reszty obsady odstaje od Henson dosyć widocznie – o ile można to wybaczyć synom, którzy nie mieli po prostu materiału do zagrania, to Terence Howard jako Lucious bardzo zawodzi. Jest to dosyć dziwne, zwłaszcza że za bardzo podobną rolę w „Pod prąd” nominowano go do Oscara. I mimo że Taraji, która również grała z nim w tamtym filmie, zmusza go do gry (choć i tak przyćmiewa bez problemu), to w scenach bez niej wychodzi naprawdę blado, co odbija się na odbiorze jego bohatera. A szkoda, ponieważ jest to bardzo ciekawa i wieloznaczna postać. Tak jak wspomniałam, tempo serialu jest zabójcze i nie pozwala widzowi odpocząć. Gdy wydaje się, że pewien wątek będzie rozwijał się przez dłuższy czas, scenarzyści rozwiązują go, a na jego miejsce dają trzy nowe. Pytanie tylko, czy takie tworzenie hydry nie skończy się chaosem lub wymyślaniem pewnych motywów na siłę, zwłaszcza że nakładanie tylu ważnych historii na jeden odcinek trochę go przeciążyło i spłaszczyło postacie. O wiele lepiej by było, gdyby serial łapał od czasu do czasu oddech i pogłębił charaktery bohaterów – zwłaszcza synów. Trzeba jednak przyznać, że jest parę ciekawych wątków, które wybijają się ponad przeciętność – np. kwestia homoseksualizmu w przemyśle hip-hopowym. Czarnoskóry raper, który wolałby mężczyznę od kilku roznegliżowanych kobiet? To jest tabu, o którym się jeszcze nie mówiło. Czytaj również: Wysoka oglądalność nowego serialu „Empire” Pisząc o „Empire”, nie da się nie wspomnieć o muzyce, której - swoją drogą - najbardziej się obawiałam. I nie chodzi tu nawet o jakość piosenek czy głosu postaci (zwłaszcza że od początkowych scen widzimy, iż nie ma potrzeby o to się martwić), ale raczej o trudną sztukę wplecenia piosenek w fabułę – w „Glee” można jeszcze było wytrzymać z „Uwaga, żegnaj akcjo, teraz śpiewamy”, jednak tutaj wyglądałoby to fatalnie. Na szczęście nic takiego nie ma miejsca, a co więcej, dobry poziom muzyki (za którą odpowiada sam Timbaland) gwarantuje profesjonalne kawałki, zwłaszcza tym, którzy nie przepadają za hip-hopem – w najgorszym przypadku nie przesłuchają piosenek z pilota trzy razy, tylko raz. Cieszy również koniec z popularnym ostatnio coverowaniem – oryginalne utwory nie tylko obnażyły nam bohaterów, ale również ich historię oraz rozterki i pokazały, jaką moc ma muzyka. Tutaj nie jest to jedynie dodatek, ale także środek użyty do opowiadania historii, który buduje emocje. Zadbały także o nadanie nastroju m.in. w czasie retrospekcji, które również trzeba uznać za jedną z największych zalet pilota. To właśnie one zrobią pewnie największe wrażenie na widzu i pozostaną długo w pamięci, zwłaszcza gdy będziemy nucić „Good Enough” Jussie Smolletta. „Empire” ma duże ambicje i zadatki na naprawdę znakomity serial – pytanie tylko, czy będzie umiał to wykorzystać, bo niestety droga, którą obrali scenarzyści, jest pełna pułapek, w które łatwo wpaść. A po pilotażowym odcinku widać, że naprawdę szkoda byłoby tego potencjału.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj