Falcon i Zimowy żołnierz nauczyli nas, że w życiu bardziej niż o mordobicie chodzi o to, by robić, co należy. Finałowy odcinek sprawi, że nowemu Kapitanowi Ameryce zasalutujemy.
Falcon i Zimowy żołnierz zakończyli swój fenomenalny lot po świecie MCU, który już nigdy nie będzie taki sam. Zmienia się tu wszystko: tarcza Capa w końcu trafia we właściwe ręce, perspektywa społeczno-polityczna ewoluuje, Bucky dochodzi do kulminacji swojej terapii, a przygnieceni następstwami inwazji Thanosa ludzie po raz pierwszy od dawna dostrzegli promyk nadziei w ponurej rzeczywistości. Finałowy odcinek 1. sezonu serialu Disney+ w satysfakcjonujący sposób domyka większość wątków, co wcale nie oznacza, że jest on wolny od wad. Patrząc przez pryzmat całej opowieści, niektóre z komponentów fabuły wydają się być oparte na zbyt daleko posuniętych uproszczeniach. Będę Was jednak gorąco zachęcał do tego, abyście te grzeszki twórcom odpuścili i zwrócili swoje oczy w kierunku wzruszonego Isaiaha Bradleya albo osób bawiących się razem z Wilsonem i Barnesem w Luizjanie.
Falcon i Zimowy żołnierz wbrew pozorom to wcale nie opowieść o kolejnym mordobiciu i powietrznych wygibasach. To raczej jedyna w swoim rodzaju historia o ludziach, którzy, jakby powiedział
Spike Lee, znaleźli sposób na to, aby "robić, co należy". Lepszego podsumowania niż płomienna przemowa Sama skierowana i do amerykańskich senatorów, i patrzącego na niego oczami kamer świata ta produkcja mieć nie mogła. Nieważne, co usłyszysz, nieważne, ile ciosów przyjmiesz od życia, musisz trwać. Umarł (?) Kapitan Ameryka. Niech żyje Kapitan Ameryka!
Wrze w Nowym Jorku. Stolica cywilizowanego świata została sparaliżowana przez atakujących szczyt GRC Flag Smasherów. Nie traćcie jednak nadziei, w górę serca - z nieba nadciąga już anioł z zupełnie ludzką twarzą. Sam Wilson z tarczą i w stroju nowego Capa jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, przybywającym z prowincji i zaprawionym w bojach szeryfem, który koniec końców odnalazł swoje miejsce w panteonie herosów. Nie dość, że pod względem wizualnym prezentuje się doskonale, to jeszcze kilkunastominutowa walka Sama, Bucky'ego i przyłączających się do nich Sharon Carter i Johna Walkera z antagonistami jest prawdziwym majstersztykiem realizacyjnym. Kamera tańczy jak obłąkana, w sekwencjach powietrznych odchodzimy na kolejne kręgi, Redwing sekunduje nowemu Capowi do tego stopnia, że gdy Wilson przejmuje pilota z lewej strony helikoptera, urocze urządzenie działa z prawej. Ujmuje sposób, w jaki twórcy zagęszczają atmosferę, posyłając do boju a to Batroca, a to Morgenthau, jakby każdy kolejny element tej sekwencji dopełniał poprzedni. Do wzruszenia doprowadzały mnie sceny, w których Samowi zafundowano elementarz Steve'a Rogersa: walkę jeden na jeden z Leaperem i ratowanie uwięzionych w pojeździe ludzi na oczach całego świata. Żaden Falcon czy nawet Black Falcon. To już Kapitan Ameryka pełną gębą, ten, który nawet politykom przypomni o prawdzie, sprawiedliwości i drugim człowieku. Spuścizna Capa przechodzi na nową postać w sposób najlepszy z możliwych, pozbawiony pompatyczności i fantastycznie zaklęty w zamykającej odcinek piosence
On and on Curtisa Hardinga. Rogers mógł tak cały dzień. Wilson może wciąż i wciąż, bez końca.
Odpowiedzialni za produkcję nie chcą nas zostawiać z bądź co bądź magnetycznym ujęciem pokazującym zstępującego z nieba Sama z ciałem Morgenthau na rękach i jego późniejszą tyradą o powinnościach. Tuż po tej scenie na widzów czeka kapitalnie poprowadzony epilog, w trakcie którego poszczególne wątki przybierają formę swoistych strumieni fabularnych, łącząc dotychczasową historię postaci z tym, co czeka na nich w przyszłości. Intryguje zwłaszcza położenie Walkera, który częściowo odkupił dawne przewinienia, przedkładając ratowanie ludzkiego życia nad żądzę zemsty. Pod okiem Hrabiny przechodzi on transformację w U.S. Agenta, którego tożsamość pasuje mu jak ulał. Z niecierpliwością czekam na powrót tego bohatera w MCU; drzemie w nim olbrzymi potencjał, świetnie komponujący się z szpiegowsko-uliczną aurą
Falcona i Zimowego żołnierza. Moje serce skradł jednak Bucky, zaczynający w serialu jako postać z problemami, a kończący jako, no cóż, swój chłop. Jego emocjonalna wędrówka w stronę pogodzenia się z własnym losem wybrzmiewa pierwszorzędnie, gdy trzeba - trzeszczy, by w innym miejscu raczyć nas błogosławionym spokojem. Mocną stroną finałowego odcinka jest również sposób domknięcia wątku Bradleya, doprawiony może nawet nie nutą, a całą sentymentalną symfonią. W dodatku to właśnie w tym aspekcie fabuły kumuluje się perspektywa społeczno-polityczna; Marvel jeszcze nigdy tak głośno nie mówił o sytuacji czarnoskórych w USA, próbując uchwycić zmieniającego się ducha czasu za pomocą postawienia figury Isaiaha w muzeum Kapitana Ameryki. Czasem wystarczy tylko i aż pamięć, w dzisiejszym świecie będąca towarem mocno deficytowym.
Są dwa elementy, co do których po ostatnim odcinku serialu można mieć mniejsze bądź większe zastrzeżenia. Pierwszy z nich ogniskuje się w Flag Smasherach; choć wraz z kolejnymi odcinkami Marvel Studios przekonująco dopracowało i rozwinęło ich motywacje, ekranowa ekspozycja postaci Karli Morgenthau pozostawia wiele do życzenia. Abstrahując od przyjętego przez nią modus operandi, pojawia się wniosek, że bohaterka ta mimo wszystko potrafiła irytować swoim zachowaniem i sposobem bycia. Nie przekonuje mnie również rozwiązanie wątku Power Brokera. Owszem, założenie, że jest nim Sharon Carter, było najprawdopodobniejsze, lecz z drugiej strony - mając już pełną wiedzę - nie sposób wytłumaczyć działań kobiety w Madripoorze, jakby sabotowała ona swój własny plan. Wydaje się raczej, że Carter dopiero dojrzewa do bycia Power Brokerem z krwi i kości - twórcy zostawili sobie w scenie po napisach furtkę do rozwinięcia tego wątku w przyszłości.
W ramach symbolicznej zmiany warty w rzeczywistości MCU napisy końcowe informują już nie o Falconie i Zimowym żołnierzu, a o Kapitanie Ameryce i jego kompanie. Bodajże najważniejszy i najmocniej oddziałujący na widzów pomnik Kinowego Uniwersum Marvela zyskał zupełnie nowe oblicze, zaklęte w twarzy niepozornego wojaka i miłośnika dobrych pogawędek przy piwie i łodziach z Luizjany. Ten sam stan, który w filmowo-telewizyjnym świecie kojarzył się głównie z odorem ciał rozkładających się w bagnach, zrodził kolejnego pierwszego syna Ameryki. Już nie "blondasa z niebieskimi oczami", jak stwierdzi Sam, a czarnoskórego, którego jedyną supermocą jest "wiara w to, że możemy być lepsi". Cudownie jest pojąć, że wszechwładne Marvel Studios coraz częściej spogląda w stronę zapomnianych ulic, mniejszości, małych społeczności zmagających się z trudami życia, zagubionych. Zanim przyjdzie do nas
Loki, zostawię Was z banalnym stwierdzeniem, które dziś zabrzmi niezwykle donośnie: Samie Wilsonie, Kapitanie Ameryko, dobrze, że jesteś na posterunku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h