Netflix to prawdziwa loteria. Z jednej strony możemy dostać takie cudowne produkcje młodzieżowe jak Do wszystkich chłopców, których kochałam, Zróbmy zemstę i Książęta, a z drugiej wręcz porażająco złe – The Kissing Booth, Sierra Burgess jest przegrywem czy Cały on. Rzadko dostajemy coś pomiędzy. Fanfik to wyjątek.
Nowy film młodzieżowy Netflixa zainteresował mnie przede wszystkim dlatego, że to nasza rodzima produkcja, a książkowy oryginał co jakiś czas wpadał mi w ręce w księgarni, choć nigdy go nie przeczytałam. Oczywiście, że chciałam, by ten film był dobry. Po 365 dniach miło byłoby zobaczyć, że w serwisie pojawia się coraz więcej fajnych polskich produkcji. Na szczęście Fanfik nie przynosi nam wstydu. Ale od początku!
Produkcja w głównej mierze opowiada o nastolatkach, którzy poszukują swojego najprawdziwszego ja. Dla każdego bohatera może to oznaczać coś innego. Niektórzy mają problem z tożsamością płciową, inni z orientacją seksualną, a jedna wyjątkowo pechowa postać musi znosić swoją upierdliwą nauczycielkę, która ewidentnie minęła się z powołaniem – tak ją interesują stroje uczennic, że powinna rozwijać karierę modową, a nie pedagogiczną. Choć niektóre sytuacje wydają się trochę przerysowane, to jednocześnie są głęboko zakorzenione w polskiej szkolnej rzeczywistości. Gdy jeden uczeń wyśmiewa ubrania swojego kolegi, nauczyciele nie reagują, jak na pedagogów przystało, ale każą im zaczekać z tym do lekcji wychowawczej. Wspomniana profesorka wytyka uczennicy to, jak się ubrała, choć strój nie łamie żadnego regulaminu. Po pełnego realizmu brakuje tylko pielęgniarki dostępnej raz w tygodniu ze słoiczkiem kropli żołądkowych pod ręką.
Muszę przyznać, że podobało mi się to, jak została pokazana szkoła i uczniowie. Rozmowy nie były drętwe czy nasączone slangiem młodzieżowym. Nie brzmiały tak, jakby zostały napisane przez chatGPT, tylko przez większość czasu wydawały się realistyczne. Młodzi aktorzy naprawdę dobrze poradzili sobie z zadaniem – szczególnie Jan Cięciara (Leon), Wiktoria Kruszczyńska (Matylda) i Ignacy Liss (Maks), którzy byli bardzo naturalni w swoich rolach. Wiadomo, że jak zawsze w takich przypadkach wszystko było trochę za czyste i kolorowe, ale mogłam bez trudu uwierzyć w świat przedstawiony i zaangażować się w tę historię. Leon to w ogóle moja ulubiona postać, bo jest sympatyczny, charyzmatyczny i nieidealny – to wręcz antyteza toksycznej męskości.
Żeby jednak nie było zbyt różowo – mimo tych wszystkich plusów film ma problem ze zdecydowaniem się, o czym tak naprawdę chce opowiedzieć. Fanfik próbuje złapać zbyt wiele srok za ogon. Na przykład na samym początku mamy wstęp o tym, czym jest fanfik. Oglądamy, jak główny bohater pisze swoją historię na przystankach autobusowych i jak niecierpliwie czeka na komentarze od czytelników. Dostajemy nawet przebitki, w których jego fikcyjne opowiadanie jest odtwarzane, żeby pokazać widzom, o co w nim chodzi. Dowiadujemy się też, jak Tosiek tworzy postacie na podstawie ludzi ze swojego otoczenia.
Biorąc pod uwagę tytuł i fakt, ile czasu poświęcono temu zagadnieniu, można by pomyśleć, że właśnie o tym będzie produkcja: o nastolatku, którego coping mechanism jest pisanie fanfików. Szczególnie że byłaby to doskonała szansa, by pokazać starszym widzom, o co chodzi w tym całym fenomenie. Dzięki temu mogliby trochę lepiej zrozumieć swoje dzieci. Ale nie! Zapominamy o całym tym wątku i Wkurzonym Kopciuszku. Fanfik powraca do nas dopiero w finale. A to tylko jeden z wielu przykładów. Beznadziejny terapeuta – który nie chce przepisać pacjentowi leków i praktycznie nie reaguje na to, że nastolatek kradnie je od swojego ojca, choć to szalenie niebezpiecznie – pojawia się i znika. Nikt nawet nie sugeruje Tośkowi, że warto poszukać innego specjalisty, bo choć część jego problemów została rozwiązana, to pojawiły się nowe, które warto przedyskutować. To samo matka Tośka. Choć wydaje się, że to kluczowa część jego relacji z ojcem, ten wątek także został potraktowany po macoszemu.
Chodzi o to, że w filmie naprawdę dużo się dzieje, a jednocześnie prawie nic nie ma początku, środka i zakończenia. Żałuję, że czas, który spędzono na nagrywaniu pięknych, ale jednak nie tak ważnych scen, nie zastąpiono treścią, która wypełniłaby luki w historii – tak ciekawej i ważnej.
Mimo tego, że technicznie trochę zgrzytało, Fanfik ma coś, dzięki czemu dobrze mi się go oglądało i będę go ciepło wspominać – serce. Tak wiele współczesnych produkcji, także tych z Netflixa, wydaje się produkowanych taśmowo, pod aktualne trendy. Nawet w takiej Mecenas She-Hulk kilka scen wydawało się wręcz robionych tylko pod TikToka. Doceniam więc fakt, że w tym wypadku naprawdę widać pasję i przekaz. Twórcy w bardzo ludzki sposób przedstawili swoich bohaterów: ojciec, który na początku nie akceptuje transpłciowości dziecka, z czasem przyznaje, że po prostu bał się stracić córkę; ostatecznie zacieśnia w pracy więź z synem, co pokazuje, że zyskał coś pięknego – syna i pomocnika. Było kilka momentów, na których się wzruszyłam i uśmiechnęłam, zmartwiłam i zaśmiałam, więc mogę przymknąć oko na inne rzeczy i polecić ten film. Pozostaje mieć nadzieję, że Netflix niedługo dowie się na przykład o książkach Weroniki Łodygi i dostaniemy kolejne ciekawe projekty z tej półki.