Martwe Los Angeles spowite w ciemności - tak zaczyna się ostatni odcinek pierwszego sezonu „Fear the Walking Dead”. Scena ta to trafne podsumowanie zarówno finału, jak i serialu ogółem, pod względem formy snuta opowieść prezentowała się bowiem szalenie klimatycznie. Sporadyczne panoramy wyludnionego i niszczejącego miasta potrafiły zaimponować. Za pomocą prostych narzędzi umiejętnie budowano napięcie i niepokój, a efekt podkreślała także konstrukcja muzyczna i dobór korespondujących z obrazem piosenek. Serial prezentował tym samym odpowiedni poziom artystyczny i realizacyjny. Od strony technicznej nie można mieć więc zarzutów. Retardacja akcji, z założenia kluczowa, okazała się jednak mieczem obosiecznym pod względem treści. Nocny krajobraz Los Angeles stanowi także symbol największej wady serialu – przeskoku w czasie, który pominął ostatecznie przejściowy etap upadku cywilizacji, a więc najbardziej oczekiwanego motywu, tak sprawnie zarysowanego zresztą na początku sezonu. Fabuła zbyt długo tkwiła w jednym miejscu, a mogła i powinna wpleść indywidualne losy protagonistów w szerszą perspektywę. Pojawienie się wojska miało oczywiście swoje uzasadnienie, ale nie udało się ciekawie oddać wynikających z niego interakcji i przetrwania w obrębie zamkniętej społeczności. Zamiast tego serial mógł pozwolić bohaterom na przedzieranie się przez Miasto Upadłych Aniołów - finał ostatecznie potwierdził bowiem, że rozgrywającą się historię najlepiej oglądało się wtedy, kiedy zmuszeni oni byli do ruchu. Do ostatecznej ucieczki zmobilizowali się w finale, tak też wyjaśniła się scena z zamkniętymi na stadionie zainfekowanymi ludźmi, którzy posłużyli Salazarowi za element planu infiltracji wojskowej bazy. To pomysł ryzykowny, oparty bardziej na improwizacji, ale słuszny, zważywszy na ograniczone możliwości bohaterów. Dostanie się do placówki przyszło im co prawda dość łatwo, ale sceny, które rozegrały się później, zawierały odpowiedni poziom dynamiki i emocji. Szczególnie wyróżniała się sekwencja ucieczki z zamkniętego korytarza, w trakcie której światło na przemian rozbłyskało i przygasało, co skutecznie intensyfikowało grozę. Mocny był także obraz stosu ludzkich popiołów, który bohaterowie skomentowali wymowną ciszą. Do samego końca negatywnym aspektem pozostał jednak sposób prezentacji wojska, podkreślający zmarnowany potencjał takiego rozwiązania. Konsekwentnie, a zupełnie niepotrzebnie żołnierzy stawiano w roli wrogów – i to takich, którzy działali nieudolnie, nie potrafili efektywnie wykorzystać broni, łatwo się poddawali, a podczas ucieczki pozwalali sobie na niedwuznacznie zachowanie wobec niewinnej Alicii. Nie pokazano tu ani jednego przyzwoitego żołnierza, a kulminacją takiego podejścia był wątek tortur Andrew, który skończył się w najgłupszy z możliwych sposobów - postać ta wróciła znienacka na scenę wydarzeń i zachowała się kompletnie nieracjonalnie. Ten tani chwyt posłużył wyłącznie za etap transformacji Travisa i dosadny komentarz na temat upadku dobroci w nowym świecie. [video-browser playlist="752408" suggest=""] Mimo że nie udało się w pełni oddać pejzażu apokalipsy, to jednak jednostkowe portrety bohaterów nakreślono w sposób wiarygodny. Odcinek (tak jak i cały serial) stawiał raczej na bohatera zbiorowego (równomiernie i po trochu rozwijając każdego), ale nieznacznie wyróżniał się wspomniany Travis, który najmocniej odczuł zmianę związaną z adaptacją do nowych warunków. Szkoda, że w centrum opowieści nie znalazła się nieco ciekawsza Madison, ale podkreślić należy - równorzędny wobec mężczyzn - sposób prezentacji kobiecych postaci. Przejawiał się on w drobnych scenach (zaznaczenie, że Alicia potrafi prowadzić) oraz w ważniejszych wątkach, takich jak losy pacjentów, o przetrwanie których do końca walczyła doktor Exner. Zgodnie z niepisaną tradycją uniwersum doszło również do śmierci jednej z głównych postaci. Wybór Lizy można było przewidzieć (aktorka ma zobowiązania wobec innego serialu), ale i tak następuje ona w zaskakującym momencie wyciszenia. Po raz kolejny na pochwałę zasługuje sposób rozegrania takiej emocjonalnej sceny, tj. stawianie na minimum słów i precyzyjny przekaz najważniejszych uczuć. Zawarto w niej odpowiedni poziom wzruszenia, mimo iż widzowie niespecjalnie mogli zżyć się z tą konkretną postacią. Niewątpliwym pozytywem jej odejścia będzie jednak zwiększenie czasu ekranowego tajemniczego Stranda. Pojawił się na raptem kilkanaście minut, ale i tak zasłużył na tytuł najbardziej intrygującej postaci serialu. Jest elokwentny, charyzmatyczny i elegancki, a jednocześnie bezwzględny i wyrachowany. Bohater ten ma dla serialu kluczowe znaczenie, a nie jest tylko wyrazem spełnienia rasowego parytetu. Jego plan dotarcia do Abigail, która to okazuje się (słabiutko wygenerowanym) jachtem, ma w sobie ogromny potencjał na świeże pomysły. Wyruszenie na ocean to krok logiczny, taka też zapowiedź dalszych losów wieńczy pierwszy sezon. Fantastyczne, dalekie ujęcie rozpościera przed widzem bezkres niebieskich wód – metaforę spokoju, ale także samotności; szans na przetrwanie i nowych zagrożeń. Czytaj również: Dave Erickson podsumowuje 1. sezon „Fear the Walking Dead” Czy w takim razie serial „Fear the Walking Dead” spełnił pokładane w nim nadzieje i oczekiwania? W dużej mierze tak, choć nie obyło się bez wyraźnych wad. To rozrywka satysfakcjonująca i mająca wyższe ambicje, ale jeszcze nie w pełni korzystająca z potencjału wykreowanego świata. Ostateczną odpowiedź na to pytanie poznamy więc dopiero po zakończeniu produkcji, ale już teraz zaznaczyć można, iż optymalnym rozwiązaniem byłby plan konkretnego zakończenia i systematyczne zmierzanie do niego przez maksymalnie 2-3 kolejne sezony. Na razie jednak (już za tydzień) wraca Rick Grimes i oby „The Walking Dead” dorównało do poziomu swojego potomka.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj