Najnowszy odcinek Fear the Walking Dead był słaby i chaotyczny. Mimo że zginęły aż dwie ważne postaci, to nie odczuwało się prawie żadnych emocji. Oceniam.
W dwunastym odcinku
Fear the Walking Dead przenieśliśmy się do Wieży, gdzie Dorie Senior postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Podrzucił kilku ludziom krótkofalówki, aby Victor stracił do nich zaufanie - przede wszystkim do Howarda, czyli swojej prawej ręki. Sytuacja skomplikowała się, gdy zniknęła Mo, a Strand nakazał obu mężczyznom odnaleźć dziewczynkę. Dzięki temu w epizodzie (oprócz standardowego zabijania zombie) pojawiły się elementy detektywistyczne. Początkowo przesłuchania urozmaiciły historię i były dobrą okazją, żeby przypomnieć sobie o kilku głównych bohaterach serialu, Grace czy Wendell. Jednak z czasem odcinek stawał się coraz bardziej chaotyczny.
Odczuwało się duży pośpiech w prowadzeniu akcji. Wrażenie potęgowała nie najlepsza gra aktorów - jakby chwilę przed filmowaniem sceny dostali swoje teksty i nie mieli czasu, żeby wczuć się w rolę. Keith Carradine się nie popisał. Zawsze grał solidnie, miał koncepcję na swojego bohatera. A w tym epizodzie jego postać w kilku scenach zachowywała się dość irracjonalnie - jak wtedy, gdy utknął z June w zalewanych dolnych częściach Wieży. Zresztą Jenna Elfman też była niewyraźna. Scena, która powinna dostarczyć nieco emocji ze względu na atak szwendaczy, została nakręcona po amatorsku, przez co w wydarzenia wkradła się sztuczność. Jakim cudem w dwójkę nie potrafili sobie poradzić z kilkoma zombie? Dodatkowo twarz małej Mo wyglądała nienaturalnie, momentami wręcz przerażająco.
W odcinku znalazły się również lepsze sceny, jak choćby rozmowa Johna z Howardem, bo przynajmniej poznaliśmy nieco przeszłości tego drugiego bohatera oraz jego motywacje. Również wydarzenia rozgrywające się w czasie deszczu na dachu Wieży prezentowały się interesująco. Były one bardzo dobrze oświetlone, a ulewa dodawała im klimatu. Oczywiście sceny były bezsensowne, bo... kto logicznie myślący chciałby wychodzić na zewnątrz w taką pogodę? Chodziło tylko i wyłącznie o zrobienie wrażania na widzach pod względem wizualnym, co się udało. Scena nieco trzymała w napięciu, bo na krawędzi zawisł Howard, czyli jedna z ważniejszych drugoplanowych postaci. A później John na rozkaz Victora zrzucił go z Wieży. Zaskoczyło mnie to, że postąpił tak bezpardonowo. Mimo to sama śmierć zupełnie nie ruszała, co nie powinno mieć miejsca, ponieważ Howard stał się istotną częścią serialu, dzięki dobrze grającemu Omidowi Abtahiowi.
Epizod był nierówny, co odbijało się na historii. Konflikt, w centrum którego znalazła się mała Mo, został kiepsko przedstawiony. Działania bohaterów są pozbawione sensu. John zamiast zabić Victora, gdy nadarzyła się taka okazja, postanowił go obezwładnić. Jakoś wcześniej nie miał problemu, żeby przyłożyć rękę do śmierci niewinnych ludzi, którym podrzucił krótkofalówkę. Zabił też Howarda, żeby chronić swoich przyjaciół. Co prawda June powiedziała mu, żeby nie dał się zmanipulować Strandowi jak jego syn, ale to wyjaśnienie jest nieprzekonujące, podobnie jak cała ta gadanina o spuściźnie. Wiadomo, że w 7. sezonie chodzi o doprowadzenie do wojny między Victorem a Morganem, więc ten pierwszy nie może zginąć do tego czasu. Ale czemu musi się to odbywać w tak idiotyczny sposób?
Końcową fazę tej historii też trudno zaakceptować. John nie miał czasu na ubabranie się flakami zombie, ale ubrał się w zabytkową zbroję i ruszył z Mo przez hordę zombie. Widać było determinację na twarzy Doriego, ale sama scena nie trzymała w napięciu, ponieważ nagromadziło się w niej zbyt wiele absurdów. Od niewytłumaczalnej piosenki w tle po rozmowę Wesa z Victorem. Kiedy Wes stał się oddanym pomocnikiem Stranda i zagorzałym zwolennikiem jego brutalnych metod, które graniczą z totalnym szaleństwem i oderwaniem od rzeczywistości? Tę część twórcy przemilczeli i postawili widzów przed faktem dokonanym. A gdy już wydawało się, że gorzej być nie może, to okazało się, że John został ugryziony. Jego samobójcza śmierć, żeby zyskać czas dla Morgana, była antyklimatyczna. Smucił tylko fakt, że został pożarty przez zombie. W końcu była to jedna z ciekawszych i ważniejszych postaci serialu.
Dobrze, że twórcom przypomniało się, że wydarzenia
Fear the Walking Dead rozgrywają się po uderzeniu pocisków jądrowych, więc w końcu oglądamy tego konsekwencje. Pokazano, jak Charlie cierpi na chorobę popromienną - jej ciało jest zaczerwienione, co było dość przykrym widokiem. Okazało się, że John przy ratowaniu dziewczyny także otrzymał sporą dawkę promieniowania. To było też jedną z przyczyn jego działania, ale mimo wszystko jego motywacje były dość wątpliwe. Twórcy w sezonie 7B nie mają litości dla postaci. Co odcinek oglądamy śmierć kogoś istotnego, a teraz zabrali się już za głównych bohaterów. Mimo to wcale epizody nie wzbudzają większych emocji.
Najnowszy odcinek
Fear the Walking Dead był słaby pod wieloma względami. Na minus zaliczam fabułę, akcję, reżyserię i aktorstwo. Zawiodła realizacja pomysłów, które na papierze mogły prezentować się ciekawie. W rezultacie brakowało klimatu i emocji. Historia przestała kompletnie angażować ze względu na antologiczny format serialu. Oby w kolejnych odcinkach nastąpiła poprawa, bo nawet najwierniejsi fani spin-offa
The Walking Dead stracą cierpliwość do tych głupot.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h