W końcówce poprzedniego sezonu Fear the Walking Dead June i Dorie uciekli do schronu przeciwatomowego, chroniąc się przed falą uderzeniową spowodowaną wybuchem głowic nuklearnych. Najnowszy epizod rozpoczął się całkiem optymistycznie, bo bohaterowie znaleźli sobie codziennie zajęcia i rozrywki, słuchając przy tym California Dreamin’. Po ponad dwóch miesiącach ich rutyna została zakłócona. Bohaterowie przypadkowo odkryli mroczną tajemnicę schronu, czyli pomieszczenie, w którym Teddy znęcał się nad kobietami. Twórcy nie wyczerpali tematu tego złoczyńcy i najwyraźniej też nie chcą się jeszcze z nim definitywnie żegnać. Poza tym historie seryjnych morderców zawsze się dobrze „sprzedają”, więc warto było jeszcze pociągnąć temat jego zbrodni. John wpadł w obsesję, że musi odnaleźć ostatnie ciało kobiety, które nie zostało odkryte podczas śledztwa. Miał zamiar za wszelką cenę dotrzymać obietnicy danej rodzinie, żeby spoczęła w pokoju. Z początku pomysł Doriego, żeby dokończyć sprawę w środku apokalipsy nuklearnej, brzmiał dość naiwnie i nierozsądnie. W końcu na zewnątrz panowały niesprzyjające warunki (skażenie terenu), a wydarzenia miały miejsce dziesiątki lat wstecz. Ale twórcy zadbali o to w fabule. Okazuje się, że odkrycie zbiegło się w czasie z odstawieniem alkoholu przez Johna. Wszedł w stan delirium, który objawiał się drżeniem rąk, zaburzeniem snu, urojeniami oraz nerwowością i agresją. A przede wszystkim zaczął mieć omamy. Widział Cindy, czyli zaginioną ofiarę Teddy’ego. Z jednej strony motyw upiora, a raczej zwidów dobrze działał pod względem klimatu grozy. Nawiedzała go, wpływając na jego trzeźwe i logiczne myślenie. Nawet przekonywała go, że June jest jego wrogiem i nie jest szczera, co akurat okazało się prawdą. Z drugiej strony im dłużej trwał odcinek, a Cindy pojawiała się na ekranie coraz częściej, motyw halucynacji zaczynał irytować. Wprowadzał za dużo zamętu, a do tego postać przestała straszyć, tylko budzić niesmak. Pierwsze dobre wrażenie po prostu się ulotniło. Ostatecznie przypadkowo znaleźli ciało, które było ukryte w ścianie. To już druga taka sytuacja w tym sezonie, że rozwiązanie problemów znajduje się tuż pod nosem bohaterów. Twórcy nie wykazują się kreatywnością pod tym względem i znowu poszli na łatwiznę. Ale przynajmniej tym razem ma to więcej sensu. W końcu, gdyby Teddy wyjawił, gdzie ukrył swoją ofiarę, to jednocześnie wskazałby miejsce dokonywanych czynów oraz schron, o którym myślał w kontekście przyszłości.
fot. AMC
+6 więcej
John pod wpływem swojego stanu zdrowia i halucynacji postanowił wyjść na zewnątrz. Z jednej strony ta apokaliptyczna sceneria i jej barwy były niezwykle klimatyczne. Poparzeni i zwęgleni zainfekowani też wyglądali przerażająco. Tak samo jak Teddy i Dakota zamienieni w zombie, których Dorie musiał dobić. Z drugiej strony twórcy trochę przesadzili w takim wystylizowaniu okolicy, co biło w oczy sztucznością. Jakbyśmy się na chwilę przenieśli do studia z zielonym tłem lub na scenę teatralną. Twórców poniosła fantazja i po prostu przedobrzyli. Dlatego ta strzelanina z tajemniczą grupą, która zaatakowała też wcześniej pozostałych bohaterów, nie trzymała w napięciu. Ale przynajmniej zdynamizowała wydarzenia, bo June znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Bohaterowie ostatecznie trafili do Wieży Victora, który uratował ich z przysypanego schronu. Twórcy nie wysilili się, żeby w bardziej pomysłowy sposób przetransportować June i Johna do jego schronienia. Ale nie ma co tracić czasu na podróże, skoro ciekawsza historia czeka na nich właśnie u Stranda, ponieważ w ten sposób stali się jego więźniami. W końcówce odcinka obejrzeliśmy jeszcze wymianę zdań przez radio między Victorem a Morganem, który nie zdążył pomóc przyjaciołom ze schronu. Dowódca Wieży brzmiał groźnie. Jego wizja przyszłości i odbudowa świata jest dyskusyjna, dlatego Jones zapewnił go, że będzie obserwować jego poczynania. Oby groźby nie pozostały bez pokrycia, ponieważ ponowna konfrontacja tych bohaterów dostarczy na pewno sporo emocji. Choć trzeba przyznać, że już to tak nie ekscytuje jak w poprzednich sezonach. Odcinek zatytułowany Cindy Hawkins, którego akcja była prowadzona w dość wolnym tempie, miał zarówno wady jak i zalety. Większą uwagę poświęcono Johnowi i to była dobra decyzja, ponieważ Keith Carradine udźwignął tę odpowiedzialność i poradził sobie bardzo dobrze. Jenna Elfman zagrała poprawnie, ale tak naprawdę tylko mu statystowała. Na plus można zaliczyć klaustrofobiczną atmosferę schronu, którą wzmagały jeszcze trzęsące się ściany i sypiąca się ziemia. Podobne wrażenie odczuwało się, gdy stosowano perspektywę pierwszej osoby, gdy gogle ograniczały widoczność na zewnątrz. Twórcy trochę tego zabiegu nadużywali, ale spełnił swoje zadanie. Natomiast motyw z halucynacjami zawsze niesie ryzyko, że nie każdemu przypadnie do gustu. W tym wypadku częściowo można ogłosić sukces, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w USA emisję odcinka zaplanowano w czasie Halloween, więc ten klimat nawiedzania przez zjawy pasuje. A do tego dostarczył emocji, choć niezbyt wielkich. Z kolei podkręcone barwy scenerii na zewnątrz pozostawiam do własnej oceny. Czekamy na dalszy rozwój wydarzeń!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj