I tak odcinek numer dwa (The Other Woman) skupia się na relacjach damsko-męskich i trójkącie, w jaki za sprawą swojej zdrady wikła się reżyser, Robert Aldrich (Alfred Molina), zaś trzeci (Mommie Dearest) subtelnie zastanawia się nad macierzyństwem i figurą matki oraz jej relacjami z własnymi dziećmi – nie dość, że zarówno Bette, jak i Joan wpasowują się w tę kategorię, na światło dzienne zostaje wyciągnięta również przeszłość i ich własne relacje rodzinne. Niespieszne tempo narracji, jak i wyżej wymieniona problematyka, jaką podejmuje serial, bardzo do siebie pasują i sprzyjają rozmyślaniom. Dodatkowo niwelują dystans, jaki panuje między wielką gwiazdą kina a widzem - obserwujemy troski i zmartwienia naszych bohaterek, mając dostęp do ich ludzkiego oblicza. Zdecydowanie sprzyja to empatii i - w efekcie końcowym - sympatii, jaką zaczynamy darzyć obydwie postaci. Po trzech odcinkach serialu przybywa nam już określeń i cech charakteru, jakie można im przypisać - Joan wyraźnie jawi nam się jako pedantyczna perfekcjonistka, która zawsze i wszędzie stara się w uprzejmy sposób pokazać klasę, zaś Bette to temperamentna i pewna siebie kobieta, która twardo stąpa po ziemi i nie boi się mówić (czy raczej bluzgać) tego, co myśli. Gra aktorska, jaką prezentują Susan Sarandon i Jessica Lange, jest niesłychanie przekonująca – trudno wyobrazić sobie lepiej dobraną obsadę. Bette i Joan w dalszym ciągu darzą się chłodnym uczuciem, coraz bardziej sobie dogryzając, a nawet posuwając się do rękoczynów. Jednak tak naprawdę można pokusić się o stwierdzenie, że między aktorkami panuje schematyczne „love-hate relationship” – wydaje się, że ciężko im żyć ze sobą, ale bez siebie jest jeszcze gorzej. Co bowiem miałaby robić Bette, jeśli nie dogryzać rywalce? A na co narzekałaby Joan, jeśli nie na tupet filmowej siostry...? Momentami wydaje się, że obydwie panie są dla siebie jak przyjaciółki – zdarza im się pogawędzić, a nawet uśmiechnąć się do siebie... Wystarczy jednak najmniejszy bodziec, by nienawiść i wzajemna pogarda rozgorzała na nowo. Powody do żywej nienawiści dopiero zaczynają się kumulować na froncie Bette-Joan, co nieuchronnie prowadzi do wybuchu.
fot. FX
Głównym motywem, który powraca w kolejnych odcinkach Feud jest przemijanie. Bohaterki na każdym kroku utwierdzają się w tym, że czasy ich młodości odeszły w niepamięć, a uświadamiają sobie to najczęściej  podczas obserwowania licznie występujących na planie zgrabnych i młodych kobiet, czy nawet własnych córek, które coraz mniej przypominają dzieci. I choć obydwie mają wielkie trudności, by się z tym pogodzić, Bette radzi sobie lepiej ze względu na swój twardy charakter. Joan natomiast jest nękana depresjami i napadami lęku, wróżąc sobie błyskawiczny koniec kariery, a co za tym idzie – bankructwo, utratę domu i dorobku życia. Walka o Oscara staje się więc dodatkowo podbudowana – tu już nie chodzi o prestiż, złotą statuetkę, czy zrobienie na złość swojej konkurentce, a o zapewnienie sobie bytu i nieśmiertelności. W pewnym bowiem wieku, człowiek coraz boleśniej zdaje sobie sprawę z tego, że i jego czas kiedyś dobiegnie końca. Odcinki numer 2 i 3 nieco rozbudowują również postać reżysera. Poznajemy go już nie tylko na planie, ale i w życiu codziennym – możemy między innymi zaobserwować jego chłodne relacje z żoną, od której ucieka w ramiona swoich aktorek. Wątek Aldricha, tak jak i wątek Heddy Hooper (Judy Davis), przebojowej dziennikarki, wprowadzają widza w świat jeszcze innych, typowo hollywoodzkich problemów – fałszu, interesowności, zawiści, obłudy i wzajemnego wbijania sobie noży w plecy. Warto zauważyć, że Hedda wciąż pełni tylko funkcję pośrednika – nie wiemy o niej zupełnie nic, pojawia się tylko po to, by wysłuchiwać żali lub soczystych plotek do zamieszczenia w swoim magazynie. Jej wystąpienia na ekranie nadają jednak tempa historii, zatem tym bardziej liczę, że przyszłe odcinki skupią się na niej w nieco większej mierze, bo to zwyczajnie interesująca postać.
fot. FX
W kolejnych odcinkach powróciły też Catherine Zeta-Jones i Kathy Bates. Obydwie w dalszym ciągu wcielają się w role narratora i przywołują czarno-białe retrospekcje z minionych planów zdjęciowych, na których lśniły przed laty Bette oraz Joan. Za ich pośrednictwem, zaczynamy zdobywać rozmaite ciekawostki z przeszłości aktorek, które mogą w pewnym momencie stać się podwaliną dla bieżącej relacji między nimi. To jedyny moment na odwołanie się do historii, bo w bieżącej fabule pełnej intryg i drobnych zgrzytów zwyczajnie nie byłoby na to miejsca. Główna akcja toczy się tu i teraz - w modelowym, aktorskim i udawanym świecie, gdzie wszyscy tak naprawdę nieustannie muszą grać swoje role. I choć w znacznej mierze przebywamy na planie filmu Co się zdarzyło Baby Jane?, twórcy serialu położyli równie mocny nacisk na same wątki biograficzne i życiorysy bohaterek, zachowując tym samym świetnie zrównoważony całokształt fabularny – niczego tu ani za dużo, ani za mało. Jeśli zaś chodzi o sprawy techniczne, w Feud nie ma miejsca na bylejakość ani przypadkowość. Cała strona wizualna w dalszym ciągu stoi na najwyższym poziomie: precyzyjne kadry dopięte są na ostatni guzik, a każda barwa i odcień – od czerwieni garsonki, poprzez kolor elewacji, aż do natężenia promienia słonecznego – gra w nich równie ważną rolę. Podtrzymuję swoją opinię po odcinku pilotowym i w dalszym ciągu uważam, że w kwestii estetycznej mamy tu do czynienia z prawdziwym dziełem sztuki, które w dodatku emanuje specyficznym, przyjemnym i pociągającym klimatem. Poszczególne ujęcia połyka się wzrokiem, a towarzysząca scenom muzyka rodem z thrillerów Hitchcocka (niezastąpiona w momentach, gdy w głowie Bette lub Joan świtają kolejne przesłanki do wszczęcia wojny z rywalką) wywołuje specyficzny dreszczyk emocji.
fot. FX
Dwa kolejne odcinki w najmniejszy sposób nie zaniżyły poziomu świetnego pilota. Historia ładnie się klei i jest podawana ciekawie i nienachalnie. Za sprawą retrospekcji oraz przedstawiania bohaterek w ich codziennych obowiązkach i zmartwieniach, możemy coraz bardziej się z nimi związać. Na tym etapie jednak żadna z nich nie ma jeszcze na tyle przebicia, by stać się tą, której będziemy kibicować. Sarandon i Lange wspinają się na wyżyny swoich umiejętności aktorskich, zaskarbiając sobie naszą sympatię po równo. Być może moment, w którym jako widzowie będziemy musieli opowiedzieć się po jednej stronie sporu, nigdy nie nadejdzie – patrząc równowagę, jaką na wszystkich płaszczyznach utrzymuje serial, można przypuszczać, że do końca pozostaniemy tu jedynie zaciekawionymi obserwatorami, szanując argumenty obu pań. Feud ma w sobie ogrom potencjału, a historia – choć bardzo prosta – potrafi nas zaskoczyć i zainteresować. Trudno mówić o rzeczach słabych, gdy takowe w zasadzie wcale tu nie występują. Trzy pierwsze odcinki zasługują na zdecydowane 8/10 – zanosi się na to, że dalej będzie tylko lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj