„Jestem numerem cztery” to opowieść o nastolatku posiadającym kosmiczne pochodzenie. Nie wiadomo, jak do końca trafił na Ziemię, nie znamy też powodów jego emigracji. Istotne jednak jest to, że ma ośmiu rodaków i na jego nieszczęście część z nich zostaje wytropiona i zabita. Jak się okazuje, przybysze mogą być zabici tylko w określonej kolejności i właśnie przyszła jego kolej. On bowiem jest tytułowym Numerem Cztery.

Fabułę trudną nazwać zbyt złożoną, przypomina ona do złudzenia odcinek dowolnego serialu z ogólnodostępnych amerykańskich stacji. Łatwa, przyjemna zabawa, która raczej w małym stopniu angażuje widza, a tych wolących ambitniejsze dzieła wręcz odstrasza. Złudzenie (i porównanie) to nie jest przypadkiem – twórcy „Jestem numerem cztery” na co dzień zwykle są związani z telewizją. Scenarzyści, Alfred Gough i Miles Millar, kilka lat temu stworzyli „Smallville”, a teraz pracują nad remake’iem „Charlie’s Angels”, zaś ich współpracownik, Marti Noxton przez lata pisał scenariusze do „Buffy: The Vampire Slayer”. Jeśli dodać do tego odpowiedzialnego za reżyserię „The Shield”, D.J. Caruso, to powoli obraz zaczyna nabierać kolorów, a my dowiadujemy się, czemu „Jestem numerem cztery” jest takie płytkie.

Co ciekawe, obraz oparty jest na książce pod tym samym tytułem. Trudno powiedzieć, jak wypada on w stosunku do pierwowzoru (ten dostępny w Polsce będzie dopiero od 24. lutego), ale kompletny brak oryginalności, jakim cechuje się opowiadana historia może sprawić, że bardziej doświadczony widz spadnie z fotela. Ileż razy już oglądaliśmy kosmitów pod ludzkimi postaciami, ileż razy widzieliśmy ludzi próbujących opanować swoje nadprzyrodzone moce? Aż chciałoby się zaśpiewać „Ale to już było”! Problem w tym, że następny wers tej piosenki przeczy realiom – to zapewne nie ostatnia taka produkcja i że „wróci więcej” to więcej, niż pewne. Choćby w sequelu tegoż filmu.

Całość ratuje strona wizualna produkcji i bynajmniej mowa tu nie tylko o efektach specjalnych. Alex Pettyfer może nie stanie się kolejnym Pattinsonem, ale kobietom na pewno przypadnie do gustu. Z kolei męska część widowni nacieszy swoje oczy widokiem przesadnie słodkiej Dianny Agron, znanej głównie jako Quinn z „Glee”) Najciekawszą kreację zaprezentowała jednak Teresa Palmer, czyli filmowa Numer Sześć. Jej cięty język i australijski akcent trzeba uznać za jedne z najjaśniejszych stron obrazu.

Niestety nawet dobrze dobrana obsada nie ratuje „Jestem numerem cztery”. Aktorzy grają na tyle, na ile pozwala scenariusz, a że ten nie daje im większego pola do popisu, to mamy do czynienia z obrazem przeciętnym. Nie złym, nie dobrym, ale po prostu średnim. I na dodatek podobnym do dziesiątek innych produkcji.

Ocena: 5/10 ___________________________

Okiem M.R.: Porównywanie "Jestem Numerem Cztery" do wielu serialowych, typowo amerykańskich produkcji wydaje się być strzałem w dziesiątkę. Film zrobiony jest pod nastolatków, którzy idąc do kina oczekują płytkiej, prostej historii przepełnionej szybką akcją i efektami. Obraz niczym nie zaskakuje i nie ma w sobie za grosz oryginalności (ile to już widzieliśmy produkcji o nastolatkach/kosmitach z nadprzyrodzonymi mocami).

Produkcja nie dość, że schematyczna, pozostawia też oczywistą furtkę do sequela. Czy takowy powstanie? Pokażą wyniki finansowe. Do kina iść można, jednak lepiej nie nastawiać się na emocjonujący i pełen zaskoczeń seans. Obraz ratuje jedynie Teresa Palmer, która niestety pojawia się na ekranie dosyć rzadko, a sprawia o wiele lepsze wrażenie niż reszta obsady.

Ocena: 5/10
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj