Znowuż zawitaliśmy w nieciekawe rejony gangsterskiego półświatka. Tym razem za sprawą młodych, ambitnych (a przynajmniej jednego żyjącego dla pasji) chłopaków z blokowisk, których pogrzebała lawina fatalnych decyzji. Luźno nawiązując do Sokoła i jego: „jeszcze nie zgred, już nie małolat”, można powiedzieć, że nasi bohaterowie to świeża krew na scenie. Duet raperów ma przed sobą wydanie własnej płyty. I choć na pierwszy rzut oka są zdeterminowani, wszystko sypie się jak domek z kart. Jedynym stabilnym fundamentem jest Diego – mocno zafiksowany na punkcie muzyki mężczyzna, który zawzięcie walczy o własne marzenia. Dla weteranów rap gry to prawdopodobnie wciąż „małolat”, jednak ogień na koncertach – i to przy pełnej sali! – nie jest bez znaczenia. To zdecydowanie dobrze zapowiadający się raper, który chce iść za głosem serca. W końcu ma do tego predyspozycje. Na drodze do osiągnięcia zamierzonych celów, jak to zwykle bywa, stają pieniądze, a w tym przypadku dochodzą jeszcze uzależnienia. Gdy hazard i używki przyćmiewają zdrowy rozsądek, ciężko mówić o trzymaniu w garści własnego losu. On zdecydowanie wymyka się spod kontroli, kiedy Diego i jego zagubiony przyjaciel Mąka trafiają w sidła brudnej gangsterki. Choć powiązania mafijne dają nadzieję na łatwy i szybki pieniądz, rzeczywistość często weryfikuje szemrane interesy. Diego, który ma za sobą trudną przeszłość, ponownie schodzi do podziemia, by wraz z Mąką trudnić się przemytem koksu na Słowację. Jak to wychodzi? Oczywiście nie najlepiej. I całe szczęście, że sprawy mocno się komplikują, a robota nie zostaje ukończona. To wszystko pociąga za sobą szereg tragicznych konsekwencji, a każdy kolejny krok wiąże się ze śmiertelnym ryzykiem. Również decyzje podejmowane przed rozpoczęciem prawdziwej akcji filmu rzucają światło na następną jej część. A zatem na nudę narzekać nie można, bo od momentu komplikacji dzieje się aż za wiele. Akcja pędzi, a za każdym rogiem czyha nowe niebezpieczeństwo. Bohater wpada z deszczu pod rynnę, by potem jeszcze wytaplać się w błocie. Z racji tego nie czuć upływu czasu, bo choć niektóre sekwencje są mocno naciągane i rozdmuchane, fabuła rzeczywiście porywa. Muzyki jest tu jak na lekarstwo. To bardziej produkcja o potyczkach gangusów, zagrożeniach dilowania i konsekwencjach wchodzenia w interesy ze zbirami. Nie jest do przesady brutalnie, choć oczywiście pojawiają się mocniejsze sceny. Niektóre działania bohaterów są zaskoczeniem, a poukrywane wątki fabularne mocno szokują, gdy prawda wychodzi na jaw. W pewnym stopniu przyczynia się do tego oszczędne przedstawianie postaci. Dla wielu może się to okazać dużą wadą, gdyż rzeczywiście sylwetki bohaterów są nijakie, a my nie dostajemy praktycznie żadnych informacji o przeszłości, relacjach i problemach rodzinnych głównych postaci. Mimo wszystko jest to duży plus, bo w kluczowych scenach zdziwienie odkrytymi faktami może być ogromne.
fot. Netflix
+6 więcej
Godną pochwały pracę wykonał odtwórca głównej roli, Maciej Musiałowski, który fajnie wczuł się w postać rozwijającego się rapera. Jego głos bardzo dobrze współgrał z puszczanym bitem. Choć to wszystko fikcja, wcale nie zdziwiłabym się, gdyby artysta za sprawą swoich wokalnych zdolności  gromadził pełne sale fanów. Michał Sikorski, czyli w sporej części produkcji półprzytomny Mąka, również ciekawie odegrał człowieka na skraju upadku. Miłym ukłonem w stronę zwolenników hip-hopuyy było zawarcie kilku popularnych kawałków, w tym Kontrafaktu – JBMNT z 2013 r. Dostaliśmy także krótki występ dinozaura słowackiej sceny o ksywie Rytmus oraz jego nowy rap Za mojej ery. Choć fajnie było wczuć się w bit i słowa utworów, chciałoby się, aby tej muzyki było troszkę więcej. Elementem, który zawodził, był operujący mocnymi stereotypami scenariusz. Przedstawił on raperów i dilerkę rodem z lat 2000., osadzonych we współczesnych czasach. Ukazał grupę ludzi skazanych na mafijne powiązania, bez zawarcia jakiegokolwiek społecznego progresu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie doskwierające poczucie dzisiejszego życia i fakt, że przedstawiona opowieść mija się z prawdą o danych latach. Również napływający zewsząd uliczny slang był chwilami tak naciągany i przejaskrawiony, że odechciewało się słuchać dialogów. Choć rzeczywiście niektóre kwestie trafiały, oddając klimat historii, twórcy wielokrotnie wpadali we własną pułapkę. Humor mógł bawić, przy niektórych rozmowach można było się nieironicznie zaśmiać. Jednak komizm sytuacji niekiedy po prostu nie przemawiał.  Nowość Netflixa Freestyle to produkcja trudna do zdefiniowania. Z jednej strony ma duży potencjał i naprawdę można dobrze się bawić, śledząc następne etapy wpadania w coraz większe, gangsterskie bagno. Z drugiej zaś niektóre aspekty wyglądały na niedopracowane albo na za bardzo przesadzone. Twórcy spieszyli się z wieloma wątkami, gubiąc po drodze zdrowy balans i krytyczne oko. Mimo wszystko polecam zapoznać się z nową historią Macieja Bochniaka, chociażby z samej ciekawości i dla satysfakcji z odkrywania dalszych tropów.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj