Fundacja w 2. sezonie rozkręcała się stopniowo, by w dwóch poprzednich odcinkach dać nam wreszcie widowisko i duże emocje, a tym samym stworzyć świetne podwaliny pod wielki finał. Ten faktycznie nadszedł – w oczekiwany sposób domknął i podsumował część rozpoczętych wątków, a także zaserwował widzom kilka twistów i zaskoczeń, których trudno było się spodziewać. Akcja finałowego odcinka zostaje podjęta dokładnie w tym samym momencie, w którym zakończył się 9. epizod – w dalszym ciągu obserwujemy rozpadającą się planetę Terminus i Cleona XVII, który patrzy na to widowisko z dumą i szaleństwem. Kiedy jednak pierwsze emocje opadają, wydarzenia na imperialnym statku przybierają zupełnie inny obrót, a to za sprawą Bela Riose'a, który sprzeciwia się wykonywaniu kolejnych rozkazów. Zalążek buntu szybko przeradza się w otwartą konfrontację. Twórcy zaoferowali nam satysfakcjonującą scenę bijatyki, w której Riose i Cleon przez kilka minut prezentują swoje umiejętności walki. Cała sekwencja trzyma w napięciu i ostatecznie zostaje rozwiązana śmiercią Imperatora. Tutaj jednak nie ma wygranych, bo wraz z całą rozpadającą się flotą muszą zginąć wszyscy. Dla Riose'a napisano więc po prostu inny finał – scena, w której Bel wraz z Hoberem Mallowem popijają wino, oczekując na nieuchronną śmierć, przenosi olbrzymi ładunek emocjonalny. Trochę przywodzi na myśl końcową scenę filmu Nie patrz w górę – twórcy rozegrali ten temat w podobny sposób, na czym obydwaj bohaterowie bardzo zyskują. Riose i Mallow giną zatem w chwale, z godnością – taka decyzja scenariuszowa broni się znakomicie i w elegancki sposób wieńczy wątki obydwu panów (zwłaszcza Mallowa, którego postać od jakiegoś czasu w mojej ocenie zaczynała się wyczerpywać). Sama śmierć Cleona nie budzi większych emocji. To jasne, że kwestią czasu jest stworzenie nowego Brata Dnia. I faktycznie otrzymujemy taką scenę, jednak prowadzą do niej również dwie inne śmierci – Zmroku i Świtu (chociaż ta druga jest śmiercią przenośną). Po tym, jak Zmrok i Rue trafili do ukrytej komnaty Demerzel, ich los był przesądzony. Cleon zdawał się o tym wiedzieć – jego finałowa rozmowa z Demerzel to piękne, aczkolwiek bolesne pożegnanie, podczas którego Zmrokowi udaje się przemycić ukrytą wiadomość poprzez naznaczenie androida farbą. Rue w tej sekwencji zostaje zupełnie odsunięta na bok. Twórcy skupiają się na rozegraniu tej sceny wyłącznie między Cleonem a Demerzel, co w pewnym sensie jest uzasadnione. Mam jednak mieszane uczucia co do tego, że nie pokazano nam momentu śmierci tej dwójki. Serial wielokrotnie dawał nam do zrozumienia, że jeśli czegoś nie widzimy na własne oczy, to możliwe, że w ogóle się to nie wydarzyło. Wydaje mi się, że klarowne przedstawienie sceny egzekucji zagrałoby tutaj lepiej i nie generowałoby żadnych wątpliwości. Scenarzyści rozpisali jednak tę scenę inaczej, więc pozostaje nam po prostu przyjąć to takim, jakie jest.
fot. materiały prasowe
Jeżeli chodzi o "śmierć" Brata Świtu, ma ona charakter symboliczny – najmłodszy z braci wyłamuje się bowiem z szeregu Imperium i wraz z Sareth ucieka w przestrzeń kosmiczną. Ta dwójka jest na starcie zupełnie nowej historii. Dowiadujemy się bowiem, że będą mieli dziecko. I choć ich postawa nie wskazuje na to, że będą chcieli wrócić na Trantor, niewykluczone, że ten wątek jeszcze trochę w fabule namiesza. Ucieczka młodego Cleona jest nie na rękę Demerzel, której wszystko wymyka się spod kontroli – jak na razie jednak ta dwójka jest poza zasięgiem jej macek, co daje pewne poczucie bezpieczeństwa (przynajmniej przez jakiś czas). Po zdjęciu z afisza wszystkich trzech Cleonów otrzymujemy scenę tworzenia przez Demerzel kolejnej trójki klonów – to jedna z najbardziej wymownych scen w całym sezonie, rozpisana i zagrana znakomicie. Nowi bracia są jak maszyny – w pełni ze sobą zsynchronizowane, skupione na Demerzel i jej narracji. Ta scena w świetny sposób daje do zrozumienia, że Cleonowie to nie ludzie, a sztucznie wygenerowane klony na usługach androida. Demerzel dużo zyskuje w świetle finałowego odcinka – awansuje do pozycji jednej z najciekawszych, a jednocześnie najbardziej przerażających i nieobliczalnych postaci w serialu. Dodatkowo jest to postać tragiczna, ponieważ często działa wbrew swojej woli. To, co robi, to efekt zaprogramowania, z czym jej samej ewidentnie bardzo trudno się pogodzić. Z niecierpliwością czekam na rozwój bohaterki w kolejnym sezonie. Gdy patrzy się na nią – taką gotową do działania, w otoczeniu nowych, w pełni posłusznych klonów, a w dodatku z radiantem w ręku – naprawdę można poczuć ciarki na plecach. Część odcinka finałowego poświęcona jest również planecie Ignis, gdzie w dalszym ciągu znajdują się Gaal, Salvor i Hari (ten ostatni, jak nam szybko wyjaśniono, przeżył utopienie dzięki fortelowi i zmyłce). Po uśmierceniu Tellem Bond wszystko wydaje się pod kontrolą, a wspomniana trójka może wreszcie odetchnąć i wyłączyć czujność. W tym miejscu twórcy serwują nam bardzo ciekawy twist, którego zupełnie się nie spodziewałam. Otóż cząstka Tellem Bond przejmuje kontrolę nad ciałem małego Josiaha i zabija jego rękoma Salvor. Mamy tu więc do czynienia ze sceną emocjonalną z kilku powodów – nie dość, że życie traci jedna z głównych bohaterek, to jeszcze ginie dziecko (warto wspomnieć, że wcielający się w tę rolę Kit Rakusen bardzo dobrze zagrał scenę śmierci; jestem pod wrażeniem umiejętności tego młodego aktora). Co więcej, celem ataku od początku była Gaal, a fakt, że to Salvor przyjęła na siebie pocisk, wprowadza motyw poświęcenia się za drugą osobę. Jakby nie patrzeć, jest to szlachetna śmierć – z punktu widzenia fabuły prawdopodobnie również potrzebna. Liczę na to, że Gaal trochę na tym zyska, bo jak dotąd to Salvor była ciekawszą bohaterką. Czas pokaże, co twórcy mają w zanadrzu. Sama finałowa scena budzi zaś we mnie mieszane uczucia. Wkraczamy w nią z perspektywy Constant, która przeżyła unicestwienie Terminusa i likwidację całej floty imperialnej, dryfując po kosmosie w pojemniku na odpady. Jak można się było spodziewać, bohaterka nie ginie – zostaje odłowiona i ląduje w bezpiecznej przystani, jaką okazuje się... krypta z Terminusa, będąca w istocie statkiem kosmicznym. Tutaj towarzyszyło mi raczej lekkie rozczarowanie – na pokładzie krypty znajdowali się mieszkańcy Terminusa oraz bohaterowie, których tydzień temu obwieściłam zmarłymi – Poly Verisof i Glawen. W świetle tego, że jednak przeżyli, poprzednie wydarzenia trochę tracą emocjonalny wydźwięk. Twórcy stawiają na element cudu i trochę naciągany happy end, a to z kolei wydaje się nieco naiwne. Liczyłam, że scenarzyści pozostaną przy swojej (bądź co bądź odważnej) decyzji o uśmierceniu tych bohaterów, tymczasem okazuje się, że wszyscy mają się świetnie i tak naprawdę jesteśmy dalej w punkcie wyjścia, z pełną paletą nowych możliwości do działania. Fundacja w ogóle nie ucierpiała, a wszystko okazuje się zrealizowanym planem Seldona, który ani na moment nie utracił nad tym kontroli. Jak tak dalej pójdzie, nie będzie w ogóle potrzeby, by drżeć o jakichkolwiek bohaterów, bo z góry można przyjąć, że Seldon czuwa nad wszystkim, mając w zanadrzu jedynie szczęśliwe zakończenia. Na tym etapie jeszcze mogę na to przymknąć oko, ale mam nadzieję, że taki mechanizm nie będzie nadużywany w przyszłości. Mimo osobistego rozczarowania muszę obiektywnie stwierdzić, że finał Fundacji jest bardzo dobrze zrealizowany – wyczerpująco podsumowuje najważniejsze wątki i stanowi dobrą bazę dla przyszłych wydarzeń. Tym razem zamiast cliffhangera otrzymujemy niosące nadzieję zamknięcie. Jest to raczej pozytywne zakończenie, które podbudowuje morale Fundacji. Twórcy wyraźnie zarysowują nam plan działania na kolejne sezony i obiecują dużo nowości. Z technicznego punktu widzenia wszystko jest zatem dopracowane do perfekcji. Ostatni odcinek dołącza do dwóch poprzednich epizodów i mimo drobnych uchybień zamyka serię z oceną bardzo dobrą. Czekamy na 3. sezon.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj