I taką próbą z pewnością jest Geiger, wydany u nas niedawno przez Nagle Comics – wydawnictwo coraz śmielej sobie poczynające na rodzimym komiksowym poletku.
Za koncepcję tego, zawartego w komiksie, dziwacznego świata postapo, jak i tytułowego bohatera odpowiadają Geoff Johns i Gary Frank. I widać, że panowie mają pomysł nie na typowego one-shota i jednego nowego superbohatera, ale na całą ich gromadę. Czy to zaczyn dla nowego komiksowego uniwersum? Wszystko na to wskazuje. Pytanie, tylko, czy słusznie. I czy to ma w ogóle szansę wypalić?
Zacznijmy od tego, że scenarzysta, Geoff Johns to postać cholernie zasłużona dla komiksu i ważna niegdyś figura w DC Entertainment (był dyrektorem kreatywnym oraz prezesem firmy). Odpowiada za takie tytuły jak Shazam czy Green Lantern, pisał scenariusze do Batmana (Ziemia Jeden, Trzech Jokerów) i Supermana. Ma na koncie głośny Doomsday Clock (w którym spotykają się postaci z Watchman i DC Universe), przy którym zresztą współpracował także z Garym Frankiem. A Geiger jest ich pierwszym w pełni samodzielnym projektem… który zdecydowanie ma ambicje na bycie czymś większym. I z pewnością ma też na to potencjał.
Absurdalność wyjściowego konceptu (koleś przeżył wybuch nuklearny i stał się czymś w rodzaju nie do końca stabilnego reaktora jądrowego) zupełnie tu nie przeszkadza, bo prawda jest taka, iż komiksy superbohaterskie w znakomitej większości opierają się na takim właśnie przerysowaniu i zawieszeniu nieprawdopodobieństwa. To nie opowieść realistyczna, ale przerysowana pulpa pełną gębą, bawiąca się schematami gatunku. I choć Johns trochę stara się odejść od estetyki, z jakiej korzysta zwykle DC i Marvel, to jednak nadal operuje swoistym pastiszem ich kreacji. Czyli robi dokładnie to, co w genialny sposób wykorzystał Alan Moore w swoich kultowych Strażnikach (choć on unikał raczej tak skondensowanej dawki ironii i przerysowania, stawiając bardziej na quasi-filozoficzną powagę). Nie da się nie zauważyć, że nowy pomysł Johnsa mocno ciąży w kierunku „watchmenowej” estetyki budowania uniwersum, a kolejne postaci, jakie w świecie Geigera się pojawiają, wskazują, że twórcy próbują wykorzystać podobny mechanizm, jak ten w pobocznych seriach do dzieła Moore’a.
Cóż, branie się za bary z takim tuzem komiksu jak Alan Moore jest z gruntu przedsięwzięciem ryzykownym. Jednak mam wrażenie, że twórcy Geigera nie tyle chcą się z kreatorem Watchmen równać, co raczej złożyć mu swoisty hołd. A trochę ugrać coś na znajomej, sprawdzonej konstrukcji.
Pierwszy tom to barwna, choć mało realistyczna opowieść, która raczej skupia się na zabawie komiksową tkanką niż na budowaniu zwartego, przemyślanego świata. Owszem, ta kreacja jest obecna, ale jednak stanowi swoiste wprowadzające tło, pole do prezentacji kolejnych bohaterów. Za mało jest tutaj wyjaśnione z mechaniki świata przedstawionego, by uznać wizję za dopracowaną na tym etapie… Ale nie jest to też – w przyjętej formule – konieczne. To nakreślona z rozmachem wizja mieszająca Mad Maxa, Aleję potępienia Zelaznego, Łabędzi śpiew McCammona i może jeszcze też trochę kingowski Bastion. To konglomerat znanych motywów i sztafaży, zmiksowany w coś nowego, zaskakującego wysyceniem i rozmachem. I z pewnością coś, co ma o wiele większy potencjał fabularny niż typowy one-shot. Zwłaszcza że już na kartach tego albumu prezentowane są kolejne postaci uniwersum, które zapowiadają poszerzenie autorskiej kreacji świata i dają szerokie możliwości rozwoju. Oraz ucieczkę od nudy, bowiem jak długo można przetwarzać tylko jednego, choćby nie wiem jak oryginalnego i ciekawego bohatera – jak to boleśnie robią i Marvel, i DC, ze swoimi ikonami, raz po raz restartując światy czy multiplikując je, by zrobić miejsce na następne opowieści alternatywne?
Graficznie jest dobrze. Nawet bardzo dobrze, zważywszy na dopasowanie warsztatu rysunkowego do ciężaru gatunkowego. Gary Frank to zaprawiony w bojach rzemieślnik, który może nie usiłuje kreować przesadnie artystycznej stylistyki w swojej twórczości, ale dobrze czuje „pulpową” estetykę opowieści. A na koncie ma albumy nie tylko takich ikon jak Batman, czy Superman, ale rysował też Shazama, Avengersów a nawet (trochę zapomniane i nieukończone w PL, a serwowane przez upadłą dawno Mandragorę) Midnight Nation do scenariusza Michaela J. Straczynskiego.
Więc w przypadku Geigera to zwyczajnie właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Pierwszy tom Geigera traktuję jako swego rodzaju obietnicę. Oczywiście też jako otwarcie dla nowego uniwersum, którego poznaliśmy dopiero kreślony grubą krechą zarys. Ale to właśnie obietnica tego, jakie ta kreacja wypoczwarzonego postapo daje możliwości, jest według mnie najważniejszą wartością dodaną w tym przypadku. Pozostaje czekać, czy następne części zdołają udźwignąć rozmach rozpoczętego uniwersum, czy upadnie ono pod własnym ciężarem lub pod brzemieniem rozbuchanego nad miarę ego swoich twórców. Mam szczerą nadzieję, że nie.