"Geneza planety małp" to pod wieloma względami film wyjątkowy, nawet rewolucyjny. Wszystko za sprawę decyzji zmiany wizerunku małp. Tym razem aktorzy mieli przywdziać cyfrowe kostiumy, stając się fotorealistycznymi małpami stworzonymi przez speców z Weta Digital. To oni w "Avatarze" popchnęli technologię performance capture krok dalej, po raz pierwszy nadając życie cyfrowym postaciom. Tym razem idą jeszcze dalej, pozwalając aktorom w cyfrowych kostiumach grać w realnej scenografii. Wykorzystano to po raz pierwszy w historii kina z oszałamiającym efektem.
Przed premierą można było się zastanawiać jak Rupert Wyatt, reżyser bez doświadczenia, będzie chciał sprawić, że widz zainteresuje się losami komputerowego zwierzęcia. Tutaj ogromna zasługa Andy'ego Serkisa, który tworząc kreację głównego bohatera, szympansa Cezara, zrobił coś, czego nigdy przedtem nie widzieliśmy - stworzył pierwszą, w pełni emocjonalną kreację zwierzęcia, która przemawiała do widzów. Cezar jest postacią z krwi i gości, ma uczucia, ma duszę. Dzięki przekonującej grze, Serkis sprawił, że widz z zapartym tchem śledzi tragiczne losy Cezara, jego wewnętrzną przemianę, chociaż w wielu scenach z nim nie pada ani jedno słowo. Zupełnie jak za czasów kina niemego przemawiały gesty, spojrzenia, emocje - te wszystkie małe niuanse, które powodują, że staje się to szczere i prawdziwe. Andy Serkis tym filmem udowadnia coś, co niedługo stanie się faktem - technologia performance capture nie jest tylko "bajerem", który ma zastąpić aktorów. To tylko środek, dzięki któremu aktor może przywdziać realistyczny kostium, ale tak czy owak wszystko jest oparte na jego grze. Serkis zrobił to tak fenomenalnie, że Akademia Filmowa musi poważnie przemyśleć kategorie nominacji do Oscara. Jest to także inna rola od jego poprzednich kreacji Golluma z "Władcy Pierścieni" czy tytułowego King Konga. W odróżnieniu od tych postaci fantastycznych, Cezar jest "realny", dlatego odwzorować jego zachowanie było z całą pewnością o wiele trudniej dla aktora. Podczas seansu aż trudno było uwierzyć, że te wszystkie małpy grane są przez aktorów w cyfrowych kostiumach. W większości były one dopracowane do najmniejszego szczegółu. Zdarzyło się parę scen, głównie w zamkniętych przestrzeniach, gdzie wzrok przyciągnęła nutka sztuczności. Oglądając wyczyny Cezara, a później ich walkę o wolność na moście Golden Gate (świetne nawiązanie do starej "Planety małp"), zaczynamy mieć świadomość, że jest to coś nowego, pięknego.
[image-browser playlist="608714" suggest=""]© FOX
Chociaż sceny z małpami śledzimy z zapartym tchem, to sceny z ludźmi rozczarowują. Freida Pinto nie miała co grać, ale wyglądała przepięknie. James Franco natomiast rozczarował podwójnie. Przypominam sobie jeden z jego wywiadów, w którym wspominał, że zagrał w tym filmie tylko dla pieniędzy, bo projekt nie odpowiadał mu kreatywnie. Aktor, który w kinie ambitnym, jak chociażby ostatnio w "127 godzin" pokazuje niesamowitą grę, tak w kinie rozrywkowym, w "Genezie planety małp", wygląda, jakby przeszedł obok filmu. Trudno uszanować podejście Franco do gry na autopilocie, gdy przypominamy sobie oscarową kreację legendarnego Charltona Hestona z oryginalnego filmu. Lepiej by było zatrudnić kogoś, kto traktuje swoją pracę profesjonalnie i stworzyłby postać godną uwagi oraz zapadającą w pamięć. Jedynie John Lithgow jako cierpiący na chorobę Alzheimera ojciec głównego bohatera pokazał, że można coś zagrać na dobrym poziomie. Brian Cox i Tom Felton zagrali raczej poprawnie, niczym nie zachwycając.
Dużo obaw dotyczyło fabuły "Genezy planety małp". Zwiastuny pokazywały, że film ma zaprezentować początek ich buntu, walki z ludźmi, co w starych filmach było tylko wspomniane. Ludzie z góry skazywali film na porażkę, bo wydawało się to głupie, że małpy mają podbić świat za pomocą włóczni. Na szczęście scenarzyści i reżyser wyszli z tego obronną ręką. W odróżnieniu od typowego letniego kina rozrywkowego, nie jest to kolejna głupia produkcja science fiction, robiąca papkę z mózgu. Tutaj fabuła jest dokładnie przemyślana. Gaz wynaleziony przez głównego bohatera poprawia pracę mózgu małp, co przekłada się na to, że ciągle się rozwijają. Najlepiej było to widoczne przy Cezarze i we wspaniale nawiązującej do oryginału scenie ze słowem "nie". W jednej ze starych części bohater opowiadał, że wszystko zaczęło się od tego, że Cezar powiedział "nie" na ludzką opresję. Jest to duża zaleta Ruperta Wyatta i scenarzystów, że przemycili tak dużo nawiązań do oryginału. Wielbiciele starych "Planet małp" dzięki temu mogą poczuć się jak w domu, odnajdując ukryte smaczki. Na ich obliczach na pewno pojawił się uśmiech w jednym z najbardziej oczywistych nawiązań, gdy Cezar ruszył do boju na koniu.
[image-browser playlist="608715" suggest=""]© FOX
Samą walkę z ludźmi także pokazano znakomicie - grupa policjantów nie doceniła małp, a w szczególności geniusza strategicznego, Cezara. Wszystko rozegrało się wiarygodnie, nie było miejsca na nudę czy jakiekolwiek niedopracowanie. W scenach tych panowało dużo emocji - zwłaszcza dzięki postaci Bucka, walecznego goryla, który poległ w samobójczym ataku, by ratować swoich braci. Widzimy dwie cyfrowe postacie, jedna z nich umiera, ale odczuwamy smutek, współczujemy Cezarowi utraty wiernego kompana. Wyatt i spółka przygotowali fabularnie coś, co może bez problemu wyjaśnić zwycięstwo małp. Gaz, który wzmacnia ich inteligencję, jest śmiertelny dla ludzi. Zabawnym smaczkiem dla wielbicieli serialu Stargate Atlantis była postać Davida Hewletta (dr Rodney McKay), który najwyraźniej będzie przyczyną wybicia rasy ludzkiej. Byłem zaskoczony brakiem jednego wątku, który mogliśmy oglądać w zwiastunach. Otóż Cezar odbijał szympansicę z rąk naukowców. W filmie wycięto ten wątek, lekko do niego nawiązując. Cały atak na laboratorium nabiera zupełnie innego znaczenia. Nie jest to już tylko chęć odbicia braci, ale osobista pobudka Cezara. On tam idzie po szympansicę, poniekąd oszukując swoich towarzyszy. Delikatny wątek romantyczny Cezara byłby ciekawy, dlatego też zastanawia mnie jego wycięcie.
"Geneza planety małp" okazała się świetnym kinem rozrywkowym. Nie jest to film, w którym efekty specjalne są głównym środkiem przekazu, a fabuła jest tylko koniecznością. Rupert Wyatt udowodnił, że są jeszcze ludzie w kinie science fiction, którzy zdają sobie sprawę, że to emocje, intrygujące losy bohaterów i historia są podstawą dobrego filmu. Efekty specjalne to tutaj tylko narzędzie urzeczywistniające marzenia filmowców, które stają się prawdziwą magią kina.
Ocena: 8/10