To już dziewiąta odsłona Giant Days, czyli perypetii trójki przyjaciółek, które z humorem (ale i paniką w oczach) wkraczają w dorosłość i życie studenckie.
Sięgnięcie po już dziewiąty tom serii komiksowej Giant Days przypomina trochę odwiedziny u starych znajomych. W ich towarzystwie czujemy się komfortowo, raczej nie spodziewamy się zaskoczeń, ale jednocześnie mamy gwarancję przyjemnie spędzonego czasu, dobrego humoru i może nieco błahych i codziennych, ale jednak interesujących opowieści.
W tomie pod tytułem Nie zapomnę ci tegopoznajemy dalsze losy trójki bohaterek, a także ich przyjaciół i partnerów. Z jednej strony kontynuowane są wcześniej zapoczątkowane wątki i wydaje się, że niespecjalnie wydarzenia pchnięte są do przodu. Ot, na przykład Esther szuka nowego lokum po wyprowadzce koleżanek. Jak echo powracają też wątki z przeszłości, w tym dawne zauroczenia, których druga strona nie była świadoma… a teraz się o tym dowiaduje.
Z drugiej strony następuje jeden kluczowy zwrot akcji. Pewnie, zapowiadało się na niego od pewnego czasu, ale przecież fabuła mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Związek Daisy od pewnego czasu bliski był wykolejenia się z racji różnic temperamentów i podejścia do życia. Gdy to następuje, opowieść aż kipi od emocji. Jednocześnie możemy być pewni, że to nie koniec tej historii i będzie ona miała jeszcze swoje reperkusje.
Giant Days cały czas utrzymane są w przyjemnym dla oka, cartoonowym stylu, co doskonale pasuje do nieco przerysowanej, pełnych ekspresji postaci i kpiącej od emocji fabuły. I, abstrahując od powyższego, po prostu przyjemnie się na ten ilustracje patrzy.
Lektura Giant Days to nadal dobrze spędzony (choć z racji objętości i formy dość krótki) czas, podczas którego można się zaśmiać, ale także nieco wzruszyć nad losami bohaterek. Wiadomo, z perspektywy czytelnika rozterki postaci wydają się czasem prozaiczne, ale gdy wczujemy się w ich role, wiek itp., to nagle ich historie zdają się bardziej prawdopodobne i bliskie, niż się początkowo wydawało.
Nie zapomnę ci tego nie jest może najlepszym albumem z serii, ale nadal dostarcza sporo rozrywki i parę razy można się solidnie uśmiać. Przyczepić się można głównie do tego, że od pewnego czasu Giant Days jakby wytraciło tempo, a pewne motywy powracają. Mimo dość znaczącego zwrotu fabularnego w tym albumie ma się wrażenie, że całość wniosła coś nowego do historii.