Festiwalu głupoty ciąg dalszy. "Gotham" staje się powoli serialem, którego wady tak przyćmiewają zalety, że dzieło staje się swego rodzaju guilty pleasure. Choć ta przyjemność jest tutaj bardzo wątpliwa...
Na wstępie niecodzienna wiadomość – „
Gotham” w tym odcinku wygląda naprawdę dobrze. Od ciemno-złotego wstępu, poprzez ładną, granatową sekwencję na komisariacie, scenę w Akademii oraz panoramę miasta, aż po świetnie zrealizowany montaż w mieszkaniu Nygmy. Trzeba przyznać, że w wielu momentach serial Bruno Hellera ogląda się jak dzieło najwyższej klasy. Na tym jednak te porównania się kończą - scenariuszowo oraz montażowo produkcja ta zaczyna sięgać dna.
Wejście nowego bohatera, Nathaniela Barnesa, na komisariat poprzedzone zostało fatalną wymianą zdań Gordona z jednym z policjantów, na co można przymknąć oko. W końcu postać Michaela Chiklisa ma wprowadzić sporo świeżości do serialu, co widać już nie tylko po samym bohaterze, ale także po jego decyzjach – z GCPD zwolnieni zostali funkcjonariusze, którzy są na bakier z prawem. Mogę także kupić to, że wcześniej o Barnesie się nie mówiło, ponieważ został wymyślony na potrzeby drugiego sezonu „Gotham”. Jednak na myśl w tym momencie przychodzi mi postać Harveya Denta, jakże istotnej postaci dla tego świata, wprowadzonej do serialu, by pokazać, że poza Gordonem są także inne osoby, które chcą walczyć o sprawiedliwość. Oczywiście wszyscy o nim zapomnieli.
Ale jedźmy dalej. Pomysł Theo Galavana związany z miastem wydaje się niedorzeczny, chociaż nie na tyle, by uznać go za szalony, jednak jego wykonanie… No cóż, to jest już kompletnie inna bajka. W scenie „zamachu” na antagonistę po raz kolejny miałem wrażenie, że oglądam serial kampowy – przecież telewizja już doświadczyła Gotham w tej wersji – jednak wydaje mi się, że moment ten jest traktowany przez twórców całkiem na serio. Nawet „Miasteczko Twin Peaks” w całej swojej ponurej otoczce potrafiło zasugerować, że pewnych rzeczy nie powinniśmy brać na serio. Scenarzyści „
Gotham” albo nie potrafią tego wyważyć, albo z kryminalnego serialu robią mielonkę zawierającą pomysły zrealizowane na pół gwizdka.
Kampowych „odniesień” można się zresztą doszukiwać w odcinku „Strike Force” także w innej scenie. Widzieliście, jak zrealizowana jest scena zeskakiwania Seliny z muru i ponownego wejścia na niego? Widać, że twórcy korzystają z dublerów, dlaczego więc nie nakręcić wiarygodnie wyglądającego zeskoku z muru, a co dopiero wejścia na niego (choć wątpię w to, że Selina, nawet jeśli jest dobrze wysportowana, potrafiłaby wspiąć się na tak wysoki mur). Realizacja, pod każdym względem skopana, przypominała mi albo „
Batman” z 1966 roku, albo wspaniałe skoki Supermana Asa z naszej rodzimej „Hydrozagadki”. I nie, nie jest to komplement. Nie w tym przypadku.
[video-browser playlist="754324" suggest=""]
Tych wspaniałości można wyliczyć jeszcze wiele – aktorstwo przy zabójstwie Janice Claufield, pluskanie się Silver w fontannie, wejście Zsasza do gabinetu Hobbsa i cała strzelanina, która może i wygląda dobrze, ale przeczy jakimkolwiek zasadom związku przyczynowo-skutkowego. Przy tych wszystkich perełkach scena z mieszkania Nygmy to melodramat pokroju „Casablanki”, a uwierzcie – ten wątek także wstyd mi oglądać. W tej serii niedorzeczności aż trudno mi się znaleźć w strzępach fabuły. Z jednej strony plan Theo w jakiś sposób może popchnąć historię do przodu, podobnie jak obecność Barnesa na komisariacie. Z drugiej jednak wątki te nie są w ogóle angażujące i zastanawiam się, czy prowadzą one do czegokolwiek, czy są jedynie kolejnymi przystankami, które znikną tak nagle, jak się pojawiły.
I jeszcze dwie uwagi na koniec – twórcy nie tylko zapomnieli o Harveyu Dencie (przecież to był pierwszy sezon), ale także o Foksie, który najwyraźniej siedzi zamknięty w podziemiach posiadłości Wayne’ów i naprawia komputer. Druga uwaga to nawiązanie (tym razem pozytywne) do serialu „
The Shield”. Bo chyba akurat napisanie dla Michaela Chiklisa roli kogoś, kto zawiązuje Strike Force, nie może być przypadkiem, prawda? Prawda?
Tak czy inaczej, „
Gotham” staje się dla mnie serialem nie do zniesienia. Dzieło Bruno Hellera jest jak tonący statek – gdy jedna dziura zostaje załatana (w tym przypadku - zdjęcia), to kadłub zaczyna przeciekać w innych miejscach (w tym przypadku - cała reszta, może poza aktorstwem w niektórych momentach). Rok temu powtarzałem, że nawet jeśli nie warto „Gotham” oglądać, to po prostu trzeba to robić, bo serial ma potencjał oraz świat, który kochamy. Teraz nie mam dla siebie żadnego usprawiedliwienia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h