Po seansie najnowszego odcinka Gotham, w którym dzieje się naprawdę sporo, w pamięć paradoksalnie najmocniej zapada jednak drugi plan, a więc wątek Cobblepota i Nygmy. Zasugerowana ostatnio w dwuznaczny sposób homoerotyczna relacja bohaterów jest tutaj kontynuowana i na dodatek przybiera formę nieśmiałej i niespełnionej miłości. Z jednej strony może wzburzyć niemałą konsternację (wśród konserwatywnych fanów materiału źródłowego), z drugiej jest jednak pomysłem świeżym, odważnym i nieoczekiwanym. Problem jest z nią jednak taki, że niespecjalnie pasuje do kreacji Pingwina. Bohaterowi bardziej do twarzy jest z gniewem i manipulacją niż uczuciowymi turbulencjami nastolatka. Kłodą pod nogi jest też wprowadzenie sobowtóra pani Kringle, który na dobre odciągnie i tak nie do końca zdeklarowanego Nygmę. Wygląda na to, że scenarzyści wyciągnęli strzelbę tolerancji i otwartego umysłu, ale nie mają zamiaru pociągać za spust, co zaraz skończyć się może nieopatrznym postrzałem w stopę. Równie ciekawy jest wątek główny i powracający w pełnym wymiarze Mad Hatter. Jego kreacja, choć pozbawiona odcieni szarości, wypada na ekranie bez większych zgrzytów. Duża w tym zasługa szarżującego aktora, który przekonuje swoją szaleńczą ekspresyjnością. Działania postaci mają co prawda znamiona typowych i oczywistych względem medium komiksu, ale ich wykonanie i końcowy efekty potrafią pozytywnie zaskoczyć. Z korzyścią dla wydźwięku całości ograniczono też tym razem campowe zapędy i postawiono na poważniejszy klimat. Pomaga również strona wizualna, bo choć rzadko się o tym wspomina, to spośród komiksowych seriali kręconych głównie w studiu Gotham jest zdecydowanie najładniejszym i najbardziej dopracowanym. Prowadząc główną historię, scenarzyści nie bali się zachowywać fabularnej konsekwencji i sprawili, że dylematy Gordona są odczuwalne, a ten faktycznie skazany jest na porażkę. Kluczowa rozmowa przy stole, w której bohater zmuszony jest wybrać pomiędzy Lee a Vale, zmierzała początkowo do przewidywalnego heroicznego aktu i szczęśliwego zakończenia. Spryt Hattera i bezkompromisowość Gordona popchnęły ją jednak w zupełnie niespodziewanym kierunku i wrzuciły do serialu garść nowych dynamik i interpretacji dotyczących prawdziwych uczuć protagonisty. Takie śmiałe rozwiązania dają też energię i drugi oddech, potrzebny do utrzymania zainteresowania widza. Bardzo dobre jest także ciche zakończenie i cliffhanger, który umiejętnie wprowadza dozę niepewności. Intrygująco zapowiadają się zaś wzrastające moce komisarza Barnesa. Kwestią czasu jest, kiedy furia weźmie nad nim górę, a Michael Chiklis zamieni się w nieobliczalnego stwora i spuści komuś łomot. W korzystnym odbiorze odcinka pomógł też fakt nieobecności przeciąganego i zbytecznego wątku Fish Mooney, a także wciąż niewystarczająco ciekawego Bruce’a Wayne’a. Skupienie się na losach Gordona to mała próbka tego, o ile lepsza i konkretniejsza byłaby to produkcja bez słabych punktów obsadowych. Daleką drogę przebyło Gotham, żeby stać się wartościową pozycją w telewizyjnym krajobrazie komiksowych ekranizacji. Jeszcze dłuższą przebyłem ja, aby być w ogóle w stanie zaakceptować i docenić groteskową estetykę oraz fabularną hybrydowość. Czas spędzony z serialem dzisiaj nie wydaje się już całkiem zmarnowany.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj