Serial miał szansę, aby tym odcinkiem nadać wyraźniejszych kształtów głównemu wątkowi, jaki powoli krystalizował się od premiery. Nie da się jednak ukryć, że możliwości tej nie wykorzystał. W zamian solidnie przetestował naiwność widza i zafundował pościg za kolejnym złoczyńcą z tytułowej listy. W czasie gdy Tom Keen obrał taktykę "To nie moje!" za główną linię obrony, Liz i agent Ressler poszukują terrorystki dokonującej zamachów na zlecenie korporacji, których notowania wzrosną w wyniku skalkulowanych tragedii.

Mogę tylko spekulować, ale "znalezienie" przez Toma tajemniczego pudełka wydaje się być kolejnym etapem większego planu polegającego na infiltracji FBI i zbliżeniu się do Reda (nie uwzględniając przykrego incydentu z pilota, ten był chyba niezamierzony). Keen przez cały czas kontrolował sytuację, wiedział, że nic mu nie zagraża, szukał śladów, wskazówek - czegokolwiek, co przybliżyłoby go do wykonania swojej misji. Czy to się opłaciło? Pewnie niedługo się dowiemy. Jedno jest pewne - jego zleceniodawca to osoba o bardzo dużych wpływach; według mnie ktoś z FBI lub innej rządowej agencji. Żaden szpieg działający solo nie zdecydowałby się na dobrowolne przesłuchanie w podziemnej kryjówce wroga, będąc uzbrojonym jedynie w argument całkowitego zaprzeczenia i zgrywania głupiego. Mam nadzieję, że choć połowicznie mam rację lub jestem na dobrym tropie, ponieważ w innym wypadku moja wiara w kompetencje scenarzystów zostanie mocno zachwiana.

[video-browser playlist="634244" suggest=""]

Wątek proceduralny zawsze świetnie się zapowiada, ale im dalej, tym gorzej. Jest to już pewna rutyna w Czarnej liście. Przypomnijmy sobie choćby ostatnie dwa odcinki. Stopień zaciekawienia i zaintrygowania widza osiąga punkt kulminacyjny w momencie przedstawienia antagonisty. Tom Noonan i Robert Knepper to aktorzy stworzeni do grania niesamowicie charakterystycznych złoczyńców. Szkoda, że twórcy poprzestają na genialnym pomyśle na czarny charakter i nie starają się bardziej zarysować jego backgroundu. Kończy się na świetnej koncepcji, a zwieńczenie jest na wskroś jednowymiarowe, wręcz płytkie. Podobnie jest z Giną Zanetakos, w którą wciela się piękna Margarita Levieva (Zemsta). Tę korporacyjną terrorystkę o stu twarzach ogląda się świetnie, dopóki scenarzyści nie uznają, że już się nie przyda. Niewykluczone, że jeszcze kiedyś się pojawi, a jeśli nie, to pozostanie nam w pamięci scena w windzie, gdzie Gina spuszcza łomot Resslerowi, który jest równie irytujący jak grający go Diego Klattenhoff (w sumie do Diego nic nie mam, ale jego Mike w Homeland działa mi na nerwy). Festiwalem utartych klisz jest zaś finał odcinka, w którym m.in. zegar dramatycznie odlicza ostatnie 30 sekund do wielkiej katastrofy.

Nie da się więc zaznać uczucia suspensu w czasie seansu tego odcinka. A był on, powiedzmy sobie szczerze, bardzo średni. Może dlatego, że rola Jamesa Spadera ograniczyła się w nim do kilku biernych konwersacji. Po epizodzie piątym trzeba jednak było mieć nadzieję, że kolejny skupi się na Liz i jej mężu. Nie spodziewałem się jednak tak prostej konkluzji. Wszystko to było zbyt wygodne, poszło za gładko. Twórcy ewidentnie grają na czas i mam nadzieję, że to, co na pierwszy rzut oka wygląda na igranie z naiwnością widza, okaże się ciągiem zgrabnie poprowadzonych podpuch, zwieńczonym zwrotem akcji, który pozostawi naszą szczękę na podłodze. Cóż, uwierzę, kiedy po ową szczękę będę się schylał.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj