Przy okazji drugiego sezonu twórcy pozwolili sobie na zbyt wiele zmian w stosunku do literackiego pierwowzoru, co raczej nie wyszło serialowi na dobre. Siłą pierwszej serii była wierność książce i właśnie dlatego wśród fanów uchodzi ona za najlepszą. Niestety w trzecim sezonie scenarzyści wciąż podążają kursem obranym rok temu i niepotrzebnie kombinują. Dobrze chociaż, że w tym wypadku odstępstwa od oryginału nie są aż tak rażące.
Liczba bohaterów rozrosła się do takich rozmiarów, że w jednym odcinku nie da się przedstawić losów każdego z nich, nie skacząc przy tym co chwila z jednego miejsca w drugie. Należy więc dokonywać wyborów, czyje przygody w danej chwili przedstawić. W pierwszych minutach padło na Brana i towarzyszących mu Rickona, Oshę i Hodora. Najważniejsze w tym wątku jest wprowadzenie rodzeństwa Reedów, których do tej pory skutecznie pomijano. Dobór aktorów do tych ról okazał się trafny - czytając kolejne rozdziały, w których pojawiały się te postacie, właśnie tak sobie ich mniej więcej wyobrażałem. Można narzekać, że nie wprowadzono ich jeszcze w Winterfell, ale tak prawdę powiedziawszy nie ma to raczej większego wpływu na fabułę. Za sprawą kilku scen i dialogów w dość zgrabny sposób udało się nadrobić ich wcześniejszą nieobecność.
[image-browser playlist="592415" suggest=""]
©2013 HBO
Z nowych postaci najlepiej wypada jednak lady Olenna Redwyne, w którą wciela się Diana Rigg. Kobieta, pomimo sędziwego wieku, tętni życiem i nie brak jej charyzmy, której mogliby jej pozazdrościć pozostali członkowie rodu. Pamiętna scena rozmowy z Sansą wypadła świetnie i była jedną z lepszych w odcinku. Aktorka bez wątpienia sporo wniesie do serialu swoją grą i w odróżnieniu od Ciarána Hindsa, zdecydowanie pasuje do roli.
Część uwagi poświęcono również Brienne oraz jej więźniowi - Jaime. Jak zwykle w ich przypadku, nie zabrakło zabawnych dialogów, a w zasadzie docinków ze strony Królobójcy, który za wszelką cenę stara się wyprowadzić swoją strażniczkę z równowagi. Ostatecznie udaje mu się uśpić czujność kobiety i odebrać jej jeden z mieczy. Fani sagi George'a R. R. Martina wiedzą, że w efekcie doszło do pojedynku tej dwójki, całkiem długiego można by rzec. Twórcy postanowili jednak skrócić walkę i tym samym odebrali nam przyjemność zobaczenia, jak Jaime rani Brienne, a następnie ulega pod gradem jej ciosów, by ostatecznie wraz z nią stoczyć się w dół zbocza. Za bardzo to moim zdaniem uproszczono, a i sama potyczka nie pokazała pełni możliwości żeńskiego rycerza, które, jak wiemy, były imponujące. Szkoda też, że całkowicie pominięto motyw towarzyszącego im kuzyna Lannistera.
Bardzo istotny okazał się wątek Aryi i jej towarzyszy, wpadających na Thorosa i jego wesołą gromadkę. Tutaj też nastąpił najciekawszy zwrot akcji, stanowiący jednocześnie zapowiedź pojedynku Berica z Ogarem. Jeśli tylko twórcy nie zdecydują się pójść na skróty, to już w przyszłym tygodniu powinniśmy dostać kilka bardzo widowiskowych scen z udziałem elementów fantastycznych, których w "Nawałnicy mieczy" jest zdecydowanie więcej.
Nieciekawie tym razem wypadły sceny z Tyrionem, stanowiąc raczej zapychacz, gdyż nic konkretnego do fabuły nie wniosły. Czas ten można było przeznaczyć chociażby na Daenerys i jej smoki, bo tego w odcinku akurat zabrakło, lub też odrobinę bardziej skupić się na scenach rozgrywających się za murem - w końcu jak już zatrudniono Hindsa, to szkoda, żeby jego talent się marnował. Zaskoczyła z kolei postać Margaery, która kapitalnie urabiała Joffreya. Cersei wyrasta poważna konkurentka, doskonale znająca się na manipulacji. Chociaż król to zwykły sadysta, to dziewczyna i tak potrafi go osobie owinąć wokół palca. Jeden z mocniejszych elementów "Dark Wings, Dark Words".
[image-browser playlist="592416" suggest=""]
©2013 HBO
Dziwi natomiast tak wczesne pokazanie losów Theona, o którym w sadze wspomina się bardzo późno. Aczkolwiek takie zagranie można jak najbardziej zrozumieć, ponieważ niezbyt korzystne byłoby całkowite porzucenie tego bohatera na powiedzmy dwa najbliższe sezony. W tym względzie narracja na pewno ulegnie zmianie.
Na koniec wspomnieć należy także o czymś wręcz niewyobrażalnym dla tego serialu. Mój rozum nadal nie jest w stanie ogarnąć tego, jak to możliwe, że w odcinku nie było ani jednego... nagiego cycka! Szok! Czyżby HBO zwolniło napalonego nastolatka, którego poznaliśmy w jednym z materiałów promocyjnych?
Gra o tron to wciąż przyjemne widowisko, które zachwyca bogactwem plenerów, pierwszorzędnymi dialogami i wspaniałą, jak na serial, sferą wizualną. Minusem jest natomiast fakt, że wciągająca historia cierpi przez natłok niepotrzebnych zmian i uproszczeń, których w większości z powodzeniem dałoby się uniknąć. Nie powinno być jednak większych powodów do narzekań, bo w świat Westeros nadal można wsiąknąć bez reszty i na czas trwania seansu całkowicie odciąć się od rzeczywistości. Tym bardziej, że miłośnicy fantasy w telewizji i tak nie znajdą lepszej alternatywy.
Ocena: 7,5/10