Apogeum tego sezonu serialu "Game of Thrones" przypadło bezsprzecznie na 8. i 9. odcinek - finał to z kolei budowanie gruntu pod kontynuację i epilog szeroko rozumianych konsekwencji dotychczasowych działań. Trudno zacząć jest więc inaczej niż od: Selyse Baratheon, Stannis Baratheon, Myranda, Meryn Trant, Myrcella Baratheon, Jon Snow. Żniwo działań tych bohaterów zebrała sama śmierć, tak też więc cały odcinek stoi pod posępnym znakiem kostuchy. Pierwsi pożegnali się Selyse oraz Stannis i chyba niewielu jest widzów, którym jest ich żal - na pewno nie po wydarzeniach z poprzedniego epizodu. Starcie armii Baratheona i Boltonów zapowiadało się epicko: daleki zimowy plener nacierających rycerzy, wzniosła muzyka i… przeskok do zakończenia. To konsekwencja decyzji twórców i praktycznych ograniczeń serialu – budżet, a przede wszystkim czas na dopracowanie efektów przeznaczony został na walkę z Białymi Wędrowcami w Hardhome. Benioff i Weiss otwarcie przyznali, że jeśli nie są w stanie, to nie pokazują pewnych wymagających scen. Brak bitewnej sekwencji jest więc ogromnym minusem odcinka, ale w świetle dwóch poprzednich epizodów trudno jest czynić z tego ogromny zarzut. Przyczepić można się za to do nazbyt szczęśliwego sposobu, w jaki Brienne znajduje Stannisa na polu bitwy. Jej lojalność znalazła swoje częściowe zwieńczenie, ale całość mogła zostać rozplanowana cierpliwiej. Na pomoc Brienne nie mogła z kolei liczyć Sansa. Pod nieobecność Ramsaya (pojawia się tylko na moment, który stanowi esencję jego postaci) decyduje się wreszcie działać i trochę szkoda, że korkociąg, który znalazł się w jej posiadaniu, posłużył jedynie za wytrych do drzwi. Narzekaliśmy na jej nieporadność i opieszałość, ale nawet teraz potrzebowała asysty. Theon to jeden z kilku bohaterów, którym szczerze życzę rehabilitacji, a zabójstwo Myrandy może być pierwszym krokiem na tej drodze. Cieszy, że w końcu twórcy posunęli się do tego kroku, a decyzja Theona daje satysfakcję. Wątek ucieczki z Winterfell kończy się swoistym cliffhangerem, tyle że Sansa i Theon nad przepaścią się nie zatrzymali, ale w nią skoczyli. To „Game of Thrones”, więc możemy mieć wątpliwości, ale bohaterowie zapewne przeżyją, a kwestią do rozstrzygnięcia pozostanie jedynie skala obrażeń. Tymczasem druga z sióstr Stark wreszcie dokonała swojego pierwszego skrytobójstwa. Meryn Trant zasłużył na śmierć jak mało kto, a brutalna scena mordu stała się ujściem nagromadzonych w Aryi negatywnych emocji. Udaje się pokazać te sceny bardzo efektywnie i satysfakcjonująco, bo Arya mści się na człowieku, który jest naprawdę zły, a jego czyny względem młodych dziewcząt zasługiwały na ostrą karę. To działa i naprawdę może się podobać. Nieprzypadkowo w początkowej wyliczance nie wymieniłem Jaqena H’ghar. „Śmierć” tego bohatera niejako wpisana jest w samą istotę jego istnienia i do końca nie wiemy, kim on jest. Ciekawie zapowiadają się również dalsze losy młodej dziewczyny. Czy rzeczywiście oślepła? W świecie „Game of Thrones” żadne pójście na skróty nie kończy się bez kary. [video-browser playlist="712665" suggest=""] Trudno oprzeć się także wrażeniu, że historia rozgrywająca się w Dorne nie wykorzystała swojego potencjału. Jest to wątek otwarty na kolejny sezon, bo śmierć Myrcelli następuje zaledwie kilkaset metrów od brzegu. Nieporadny w tłumaczeniach Jaime otrzymał swój ciepły, rodzinny moment, ale trudno uwierzyć, aby natychmiast nie domyślił się, że za śmierć córki odpowiada zatruty pocałunek Ellari. Motyw zemsty połączy zresztą rodzeństwo Lannisterów. Jednym z kluczowych momentów odcinka był przemarsz wstydu Cersei (a przynajmniej jej twarzy, bo wyraźnie ciałem jest dublerka). Scena ta łączy wszystko to, co dobre, złe i brzydkie w „Game of Thrones”: bezkompromisowość rozwiązań, wzbudzanie w widzu skrajnych emocji, ale też szukanie niepotrzebnych kontrowersji – vide rozbierający się po drodze mężczyźni. Na mnie wywarła ona jednak taki efekt, iż przez moment faktycznie współczułem Cersei i cieszyłem się na myśl o krwawej wendetcie, jaką bez wątpienia już szykuje. Szczególnie że cały motyw fanatyzmu religijnego w Królewskiej Przystani był jednym z mniej udanych na przestrzeni całego sezonu. Trzeba tu również odnotować, że maester Qyburn stworzył w końcu swoją wersję Frankensteina, a imponujący olbrzym z pewnością odegra ważną rolę. Trzecim Lannisterem, który szukał będzie zemsty, jest oczywiście Tyrion, tyle że jemu przyjdzie jeszcze poczekać i jest to kolejna zapowiedź przyszłego sezonu. Porządkowanie i wdrażanie nowych rządów w Meereen zajmie jeszcze sporo czasu – każdy krok Daenerys na drodze po Żelazny Tron kończy się dwoma krokami wstecz. Najjaśniejszym i najradośniejszym punktem odcinka był z kolei powrót Varysa, między nim a Tyrionem czuć bowiem fantastyczną chemię, która przejawia się w spojrzeniach i przekomarzaniach. Sama Khaleesi zaś nie dość, że ma problemy w porozumieniu się z Drogonem, to trafia w ręce tajemniczego plemienia przypominającego mocno Dothraki. Możemy się więc spodziewać, że w 6. sezonie wątek potomkini Targaryen znów rozgrywał się będzie na uboczu. Czytaj również: Gwiazda serialu „Gra o tron” definitywnie odchodzi z produkcji I tak dobrnęliśmy do kulminacji finału, czyli zaskakującej, szokującej i emocjonalnej śmierci Jona Snowa. To bohater, który do tej pory wydawał się (przynajmniej dla tych nieobeznanych z prozą Martina) pewniakiem do dotrwania do samego końca opowieści. Zasadność jego śmierci może budzić wątpliwości, ale bezwzględnie przypomina nam o haśle „Valar morghulis” - nikt nie jest bezpieczny, wszyscy muszą umrzeć. Z perspektywy samej „Game of Thrones” był to więc niezły finał niezłego sezonu, co w ogólnej skali telewizji jest po prostu bardzo dobrym poziomem. Zarzuty pod adresem 5. serii zostały już wcześniej przedyskutowane, dziś pozostaje nam pożegnać jednego z ulubionych bohaterów. Jon Snow umarł, a my przez najbliższy czas będziemy żyć łzawymi spekulacjami o jego powrocie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj