Green Lantern #01: Galaktyczny Stróż Prawa to komiks, który możecie zapamiętać na długo. Nie może być inaczej, skoro Zielona Latarnia spotkał się w nim z samym... Bogiem.
Co tu dużo mówić,
Grant Morrison to scenarzysta, którego wyobraźnia wykracza poza czas, przestrzeń i pojmowanie zarezerwowane dla zwyczajnych śmiertelników. Obcowanie z jego twórczością przypomina doświadczenie pozazmysłowe - już przy nakreślaniu samego pomysłu na konkretną opowieść artysta zdaje się wchodzić na trajektorię ucieczkową ze znanej nam wszystkim rzeczywistości. Takie podejście owocuje komiksowymi przygodami, które fascynują tak swoją fabułą, jak i psychodeliczną warstwą ubogacającą drugi plan zasadniczych wydarzeń. Morrison, znany także pod pseudonimem "mag chaosu", już niejednokrotnie pokazywał, że jest jednym z najwybitniejszych twórców komiksów wszech czasów. Najnowszym na to dowodem dla polskich czytelników stanie się tom
Green Lantern #01: Galaktyczny Stróż Prawa. Scenarzysta w typowym dla siebie stylu wchodzi w nim na nieosiągalny dla wielu innych autorów poziom, sprawnie łącząc konwencję przygodową, kryminalną i fantastycznonaukową. To również historia, w której Zielona Latarnia spotkał starotestamentowego Boga, by później ruszyć w stronę przesiąkniętych mistyczną tajemnicą połaci planety wampirów. Już tylko te fakty zaświadczają, z jak wciągającą opowieścią mamy w tym przypadku do czynienia.
W odróżnieniu od
Geoffa Johnsa, Morrison, tworząc historię o Korpusie Zielonych Latarni, nie ucieka się do nieustannego akcentowania kosmicznego wymiaru jego działalności, jakby całe uniwersum musiało raz po raz trząść się w posadach. Twórcę interesuje bardziej wydawałoby się przyziemny aspekt funkcjonowania korpusu - jeszcze jedna misja, obowiązki, zawodowe zależności. Zielone Latarnie pełnią tu więc funkcję kosmicznych policjantów, którzy muszą zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Jeden z rzezimieszków wymaga pacyfikacji, gdzie indziej w ramach kosmicznej aukcji na modłę Telezakupów potężne byty licytują się w walce o zakupienie całej planety. Zachodu tu co prawda mało, ale Dziki Kosmos z całą pewnością już się znajdzie. Cała akcja rozpoczyna się w momencie, gdy Green Lantern spotyka ukrywającego się na Ziemi obcego. Jak się później okazuje, w szeregach Korpusu może działać szpieg, ale to dopiero początek niebezpieczeństwa dla funkcjonowania grupy; by przeciwdziałać pogarszającej się sytuacji, Hal Jordan będzie musiał złamać jedną z najważniejszych w świecie trykociarzy zasad. Dalej jest już tylko lepiej - próba aresztowania postaci zupełnie niekojarzącej się z komiksami czy przypominająca wędrówkę po kręgach piekielnych podróż po planecie wampirów. Jordan to stary wyjadacz, z niejednego kosmicznego pieca jadł już chleb, ale czy jego plan aby na pewno się powiedzie?
Lektura
Galaktycznego Stróża Prawa wymaga od czytelnika stałego skupienia; w przeciwnym wypadku może on zwyczajnie nie nadążyć za systematycznie piętrzącymi się w fabule pomysłami Morrisona. Scenarzysta raz po raz zmienia też konwencję, zgrabnie przechodząc od kroniki policyjnej po przedziwne w formie zapiski kosmicznych, samotnych kowbojów tudzież od grozy w stronę opowieści detektywistycznej. Jakimś cudownym zrządzeniem losu ta gatunkowa kanonada fantastycznie się dopełnia i na przestrzeni całego tomu naprawdę dobrze wybrzmiewa. Morrison nie byłby jednak sobą, gdyby te międzygalaktyczne pojedynki stróżów prawa i oprychów pozostawić samym sobie; w miarę upływu lektury będziemy więc dochodzić do wniosku, że scenarzysta coraz częściej odwołuje się do mrocznego komponentu zawartego w naszej naturze, zabierając odbiorcę w rejony iście psychodeliczne. Były fabularne cuda, czas więc na narracyjne dziwy, zaklęte gdzieś na drugim planie głównych wydarzeń, uzewnętrzniające się w wybudzających niepokój kształtach lokacji czy postaci. Prawdziwą perełką stanie się natomiast spotkanie Hala Jordana z Pasterzem, bytem wzorowanym na starotestamentowym Bogu. Nie chodzi już nawet tyle o interakcję pomiędzy nimi, co o zachowanie ludzi, którzy pomimo stania się ofiarami galaktycznego handlu wcale nie chcą być uratowani...
Siła tego komiksu tkwi jednak nie tylko w fabularnych pomysłach Morrisona, ale również w sposobie, w jaki postanowił zilustrować je
Liam Sharp. Przenoszenie na papier meandrów wyobraźni scenarzysty musiało być zadaniem tak żmudnym, jak i karkołomnym; rysownik wywiązał się jednak z niego znakomicie. Znajdziecie w tym tomie wiele kadrów, które wyglądają jak psychodeliczne plakaty z przełomu lat 60. i 70. Sharp potrafi nadać wydarzeniom unikalny rys, doprowadzając do tego, że nawet niepozorne spotkanie wydaje się uderzać swoją dynamiką. Kosmos w wydaniu odpowiedzialnego za warstwę graficzną twórcy aż kipi życiem, przybierającym przeróżne, często doprawdy zaskakujące formy.
Green Lantern #01: Galaktyczny Stróż Prawa to z całą pewnością pozycja obowiązkowa dla wszystkich szanujących się miłośników nie tylko Zielonej Latarni, ale uniwersum DC jako takiego. Przebogate i wypełnione postaciami po brzegi kadry idą tu ramię w ramię z wciągającą w zasadzie od samego początku i rozwijaną w sposób nieoczywisty fabułą. Co więcej, spektrum przyjętych przez Granta Morrisona konwencji jest tak różnorodne, że coś dla siebie znajdują tu czytelnicy lubujący się w zupełnie odmiennych od siebie gatunkach. Eksperymentującemu z mitologią Green Lanterna scenarzyście udaje się przy tym wszystkim zachować wszystko to, co w postaciach Hala Jordana i innych członków Korpusu najlepsze. Jest poszanowanie dla komiksowej tradycji, choć nie brakuje także mniejszych lub większych w mocy sprawczej prowokacji. Najważniejsze, że wszystko to odbywa się z pożytkiem dla odbiorcy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h