Green Lantern. Tom 4. Ultrawojna to komiks, który bez dwóch zdań podzieli Was w odbiorze. Wszystko na tym polu zależy od przyjętej perspektywy; osoby patrzące na Hala Jordana i innych członków Korpusu Zielonych Latarni przez pryzmat historii autorstwa poprzedników Granta Morrisona mogą poczuć się przytłoczone odważnymi i nieszablonowymi rozwiązaniami zaproponowanymi przez scenarzystę. Z kolei ci z czytelników, którzy lubują się w artystycznie obłąkanych pomysłach „szalonego Szkota”, będą raz jeszcze urzeczeni. Twórca w unikalny sposób domyka historię poświęconą Green Lanternowi, z jednej strony oddając hołd klasycznym komiksom o tej postaci, z drugiej zaś rozpisując narrację na zupełnie współczesną modłę. Efektem takiego podejścia jest opowieść, która na pierwszy rzut oka wydaje się skrajnie hermetyczna, jakby Morrison miał w głębokim poważaniu sprzedaż swojej serii i poszukiwał wyłącznie konkretnego segmentu odbiorców. Na taki zabieg mogą pozwolić sobie jedynie najlepsi w swoim fachu, wizjonerzy, którzy potrafią bawić się konwencją i w niezauważalny sposób przeobrażać ją w inne już, nowe twory.  Wojna z Latarniami Antymaterii dobiegła już końca. Główny bohater historii, Hal Jordan, trafia do osobliwego miejsca – powiesz, że zaświaty, ale z drugiej strony masz wrażenie, iż Morrison pożenił w tej lokacji konwencje science fiction i fantasy. Planeta Athoomora ma bowiem to do siebie, że jawi się jako kalka ziemskiego średniowiecza, do którego z konkretnych przyczyn wrzucono kilka magicznych zaklęć i technologicznych nowinek. Hal, Szmaragdowy Rycerz (to określenie nabierze zresztą w odległym świecie nowego znaczenia...), ma stanąć przed sądem Młodych Strażników, ale to dopiero początek szalonego biegu wydarzeń. Jaka jest prawda o Ultrawojnie i Kosmicznym Graalu? Do czego doprowadziły wszędobylskie spiski i intrygi rozciągnięte na skalę całego wszechświata? Czy starcie planet wisi w powietrzu? I, co może najważniejsze, co tak naprawdę determinuje poczynania Hala Jordana? Odpowiedzi na te pytania przyjdą – niektóre z nich przybiorą zupełnie niespodziewaną formę. 
Źródło: Egmont
Patrząc ponownie na powyższy opis fabuły, nie tak znowu mała część z Was może go skwitować jednym, prostym słowem: „odjechany”. Składa się jednak tak, że Morrison nie byłby sobą, gdyby w tym gąszczu przedziwnych pomysłów rodem z alternatywnego wymiaru nie pozwolił sobie na coś aż do bólu realnego – krytykę zjawisk popkulturowych, które rozgrywają się dookoła niego i jego czytelników. Wydaje się więc, że w Ultrawojnie Szkot rozlicza się z trendem, w ramach którego utrwalone wzorce bohaterów i bohaterek są poddawane procesowi nieustannego przemiału, jakby z każdym kolejnym rokiem klasyczna wersja postaci musiała zostać odświeżona, fabularnie bądź wizualnie zmieniona czy skrojona pod potrzeby nowego grona odbiorców. Morrison nie zapomina przy tym, by z postaci Zielonych Latarni wycisnąć ostatnie soki. Jest więc coś magnetycznego w emocjonalno-mentalnej podróży Jordana, który w tej historii właściwie definiuje się na nowo, czy w działaniach całego Korpusu, raz jeszcze przywodzącego na myśl figury twardych stróżów kosmicznego prawa, którzy czasem muszą balansować na jego granicy. Fantastyczne są również sekwencje, w których scenarzysta sięga po spuściznę przeszłości, eksponując dziwaczne na pierwszy rzut oka postacie i lokacje – ich wprowadzenie w gruncie rzeczy pozwala artyście bawić się konwencją w niepodrabialny sposób.  Seria Morrisona poświęcona Green Lanternowi nie byłaby jednak tak znakomita, gdyby scenarzyście w sukurs nie przyszedł rysownik Liam Sharp. Jeśli mieliście okazję zapoznać się z poprzednimi odsłonami cyklu, po lekturze Ultrawojny dojdziecie do wniosku, że artysta postanowił świadomie ewoluować, przemierzając drogę od wyrazistości do rozmycia przekazu i z powrotem. Sharpa możemy uznać za jedynego w swoim rodzaju „tłumacza” koncepcji scenarzysty, który doskonale potrafił rozrysować wszystkie mniejsze i większe wybuchy w głowie Morrisona.  Green Lantern. Ultrawojna. Tom 4 zamyka serię, która współczesnym czytelnikom pozwala spojrzeć na tytułowego bohatera i Korpus Zielonych Latarni z odświeżającej i ubogacającej perspektywy. Nie będę owijał w bawełnę: za tym cyklem jeszcze zatęsknię i najprawdopodobniej do niego wrócę. Mamy tu przecież do czynienia z opowieścią, która pozwala nam zarówno wędrować po kosmicznych rubieżach, jak i przemierzać umysł Granta Morrisona. A przy tym pytać o branżę popkulturową i obecne w niej mechanizmy, które niejednokrotnie rodzą wśród nas podziały. Tak, Green Lantern Szkota także dzieli. Z perspektywy czasu może się jednak okazać komiksowym spoiwem, którego wielu odbiorców – zwłaszcza tych znudzonych nieustannym powielaniem starych schematów – najzwyczajniej w świecie potrzebowało. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj