Serial Gwiezdne Wojny: Ahsoka zaczyna się zupełnie inaczej niż wszystkie poprzednie produkcje odcinkowe z tego uniwersum, bo pierwszy raz mamy napisy początkowe – podobne widzieliśmy w filmach z gwiezdnowojennej sagi. To była dobra decyzja, bo fabuła wychodzi od wydarzeń z animacji Star Wars Rebelianci. Część widzów poznała więc tych bohaterów, ale dla większości będzie to pierwsza styczność z nimi. Treść napisów nakreśla kontekst fabularny, byśmy mogli swobodnie wejść w tę opowieść. To też przekłada się na dobre i czytelne prowadzenie historii, w której fanserwis nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Oczywiście są jakieś delikatne odwołania do animacji – w końcu tych bohaterów łączy wspólna przeszłość – ale widać, że nie były one priorytetowe dla twórcy. To taka ciekawostka w tle, pozwalająca skupić się na prowadzonej historii. Opowieść jest czytelna i stopniowo przedstawia bohaterów, złoczyńców oraz cel fabularny. Osoby nieznające animacji nie powinny w ogóle pogubić się w tym, co jest na ekranie. Ci zaś, którzy ją znają, doświadczą więcej emocji. To podejście (czytelność fabuły, napisy oraz brak fanserwisu) pokazuje, jaka jest różnica pomiędzy Filonim a twórcą i scenarzystą The Mandalorian, Jonem Favreau. Po obejrzeniu tych odcinków trudno nie odczuć, że to George Lucas jest mentorem i wzorem dla Filoniego. Dzięki temu dostajemy serial, który w sposobie opowiadania historii i jej konstrukcji przypomina filmy. Filoni zaskakuje już w pierwszym odcinku, bo (podobnie jak w najlepszych odcinkach animacji) skupia się na opowieści. Nie ma tu miejsca na zapychacze czy poboczne zadania odciągające bohaterów od tego, co leży w centrum. To stanowi o sile produkcji, która na tle The Mandalorian, Księgi Boby Fetta oraz Obi-Wana Kenobiego wypada lepiej. To nie półka Andora, bo to całkowicie inna para kaloszy. Dla odmiany mamy wolne tempo. Filoni kładzie nacisk na ekspozycję, by widzowie dobrze poznali nowych bohaterów i zrozumieli łączące ich relacje. Serial w typowo filmowym stylu pozwala nam wsiąknąć w opowieść. Z każdą kolejną minutą nabiera tempa, ale nadal nigdzie się nie spieszy – tutaj ważna jest historia, nie jakieś ozdobniki mające ukryć brak pomysłu. A tak niestety bywało w produkcjach odcinkowych, które po obiecujących początkach szły w dziwnym kierunku. Dave Filoni ma niewielkie doświadczenie w roli reżysera produkcji aktorskich. Niestety wciąż to widać. Pojawiają się czasem zgrzyty w realizacji, ale całość i tak pozytywnie zaskakuje. Wspomniana filmowość objawia się nie tylko w konstrukcji historii, ale też w stylu wizualnym: mamy więcej przestrzeni na wzięcie oddechu niż w poprzednich projektach, które przez przesadne oparcie na technologii Volume trąciły sztucznością. Jedna walka jest ładnie nakręcona w ciągu dnia, a nie w ciemności, by ukryć problemy realizacyjne. Nie da się nie dostrzec drewnianych dialogów (w animacjach też się one zdarzały Filoniemu) czy niepotrzebnych uproszczeń, ale jest w tym wszystkim jeden szczegół, który sprawia, że Filoni jest lepszy niż Jon Favreau czy ktokolwiek inny: to magia wylewająca się z ekranu. To daje twórcy przewagę, bo klimatem nadrabia on mankamenty warsztatowe. Pomaga w tym również – znany z poprzednich animacji – Kevin Kiner, który tworzył muzykę. Od pierwszych sekund zrozumiecie, że odgrywa ona kluczową rolę i ma moc godną kinowych Gwiezdnych Wojen. W odróżnieniu od innych seriali (poza Andorem) muzyka w tej produkcji to gama wszelakich emocji, doskonale połączona z klimatem uniwersum. Przyprawiała mnie o ciarki! Kiner dostał sporo narzędzi do zabawy i pozytywnie zaskoczył. Ta muzyka to ważny punkt programu.
fot. Disney+
+25 więcej
W ten klimat wpisane jest też przedstawienie czarnych charakterów, czyli Baylana i Shin. To postacie, o których praktycznie nic nie wiemy w momencie ich spotkania. Twórca wcale nie chce tego szybko nadrabiać, bo stopniowo odsłania kolejne informacje. Moment na samym początku serialu, gdy Baylan mówi: "Masz rację, nie jesteśmy Jedi" i włącza miecz świetlny, to typowy Filoni czujący klimat Gwiezdnych Wojen. Bohaterowie są szalenie intrygujący i nie muszą dużo mówić, by ich charyzma działała. To też kapitalnie ich odróżnia od czarnych charakterów z innych seriali uniwersum, bo mają swój wątek i znaczenie. Do tego jest jeszcze Morgan, którą poznaliśmy w The Mandalorian. Potwierdziła się jedna z fanowskich teorii dotycząca jej postaci, co daje wiele możliwości. Mamy już trzech dobrze skonstruowanych i sprawdzających się na ekranie złoczyńców, co na tym etapie uważam za sukces Filoniego. Do tego na horyzoncie czai się Wielki Admirał Thrawn. Pierwszy odcinek jest dość wolny, bo Filoni skupia się na opowieści i postaciach. Nie zapomina jednak o akcji. Mamy oczywiście Ahsokę Tano w akcji. Jej walki z robotami cieszą oko dzięki kapitalnemu odtworzeniu stylu walki dawnej Jedi w wersji aktorskiej. Rosario Dawson wykonuje większość choreografii i jest w tym znakomita. Jej Tano to postać intrygująca, charyzmatyczna i genialnie poprowadzona w obu odcinkach. Dzięki temu nowi widzowie powinni z miejsca ją polubić, a znający ją fani szybko odnaleźć w niej tę bohaterkę, którą uwielbiają. Problem mam trochę z walką na miecze świetlne z 2. odcinka pomiędzy Tano a Inkwizytorem Marrokiem. Czasem coś tutaj zgrzyta, jakby brakowało naturalności i płynności. Czyżby za bardzo skupiono się na odtwarzaniu choreografii? Momentami sprawia ona wrażenie ciut mechanicznej. Inaczej wygląda znakomita walka Sabine z Shin. Mamy Mandaloriankę z mieczem świetlnym i zabójczą, mroczną Jedi. Nikt nie udaje, że Sabine nagle stała się mistrzynią Jedi i rozwali każdego z mieczem. Nic bardziej mylnego. Sabine nie jest wrażliwa na Moc, co wyraźnie zaznaczono. Walki wywołują więc trochę mieszane odczucia, ale na tym etapie nie miały być ani ważne, ani epickie. Może później będą lepsze. Rosario Dawson wywarła na mnie fantastyczne wrażenie, ale te odcinki należą do Sabine Wren. Natasha Liu Bordizzo urodziła się do roli Mandalorianki. Jej Sabine jest postacią, dzięki której nowi widzowie będą w stanie momentalnie zakochać się w tym serialu. Charyzmatyczna, pełna sprzeczności, waleczna, po przejściach. Tkwi w tym gigantyczny potencjał, który w kolejnych odcinkach może jedynie wybuchnąć. Zwłaszcza że ważną rolę odgrywa tutaj relacja mistrzyni (Ahsoka) i uczennicy (Sabine). Osoby znające ich historię poczują więcej, ale zapewniam, że ta relacja jest tak skrupulatnie budowana, że wszystkim udzielą się emocje. Fakt, że niewrażliwa na moc Sabine staje się Padawanką Ahsoki, otwiera w opowieści ważny rozdział, pokazujący, że bycie Jedi to coś więcej niż Moc. To ma duży potencjał na rozwój. Tego samego nie mogą powiedzieć o Mary Elizabeth Winstead w roli Hery. Generał Nowej Republiki to wyśmienita postać. Problem nie dotyczy pracy aktorki, bo ta dobrze uchwyciła esencję charakteru Hery. Jednak w trakcie seansu cały czas czułem, że coś tutaj nie gra. Coś, czego nie jestem w stanie dokładnie nazwać. Być może to kwestia podjętych decyzji przy przeniesieniu jej z animacji do live action? To uczucie doskwiera, ale liczę, że z czasem zniknie. Na razie trudno to do końca określić. Jestem ciekaw, jak ją odbiorą widzowie nieznający animacji. Gwiezdne Wojny: Ahsoka to nie jest serial pozbawiony wad. Czasem pojawiają się sceny wizualnie odstające od tych, które mogą zachwycić. Poza tym niektóre zgrzyty w scenariuszu i uproszczenia pozostawiają wiele do życzenia. Zastanawiacie się, dlaczego dałem mu tylko 7/10, skoro tak wiele rzeczy chwaliłem? Serial poszedł w innym kierunku, niż oczekiwałem, więc po seansie poczułem ogromny niedosyt. Te mankamenty (też spoilerowe) nie są czymś, co można przemilczeć czy przeoczyć. Jest to jednak początek dobry i obiecujący, znakomicie budujący potencjał na coś, co może stać się świetnymi Gwiezdnymi Wojnami.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj