Jak taśma filmowa długa, tak wyeksploatowany jest gatunek buddy movie. Nie można zliczyć duetów policjantów czy też kryminalistów, którzy ratowali świat albo po prostu dbali o swoje interesy. Telewizja też miała swoich herosów w tym gatunku. Po co więc komu w 2016 roku serial o takiej stylistyce? Sundance TV próbuje nas przekonać do tej nieco skostniałej formy. Spróbujmy się przekonać, czy warto zanurzyć się w bagnie klisz.
Serial
Hap and Leonard zwraca uwagę przede wszystkim nazwiskami w obsadzie. W rolach głównych możemy oglądać Jamesa Purefoya (
Rome), Michaela Kennetha Williamsa (
The Wire) oraz Christinę Hendricks (
Mad Men). Dla każdego telewizyjnego geeka to trio będzie stanowiło znakomitą reklamę serialu. Sami aktorzy nie zawodzą, lecz nie są to też wyżyny ich możliwości - czasem grają tak, jakby byli na przerwie na kawę, a czasem po prostu dobrze. Na szczęście ten typ aktorstwa fajnie wpisuje się w koncepcję serialu (o czym za chwilę). Najciekawiej wypada Williams, którego postać przypomina nieco Waltera Sobchaka z kultowego filmu braci Coen pt.
Big Lebowski.
Williams i Purefoy dobrze sobie radzą z wytworzeniem typowej dla gatunku
buddy movies relacji - już od pierwszej sceny można polubić ten duet. To humor sytuacyjny wynikający z ich relacji jest jak na razie największym plusem
Hap and Leonard . Mimo iż to żarty wyjęte z podręcznika gatunkowego, są one jednak sprawdzonymi dowcipami i nie możemy tutaj absolutnie mówić o czerstwości materiału.
Serial stacji Sundance to też kryminał. Nie jest to jednak mroczny, wyjęty prosto z kart powieści Agathy Christy dreszczowiec, a raczej slapstickowa rzecz w tonie wolniejszych momentów
Breaking Bad. Pojawia się dużo śmiechu i mało flaków, a krew jest tutaj traktowana jako groteskowa posoka lejąca się niczym kompot. Jest też intryga kryminalna, która pozwala nam na pogłębienie konfliktów i charakterów postaci, ale szczerze mówiąc, nie przemawia ona zbytnio do mnie i przez te dwa odcinki była mi zupełnie obojętna.
No url
Hap and Leonard posiadają ten klasyczny
feeling starych seriali, które oglądali nasi ojcowie i dziadkowie, a całość została podana z domieszką przesady rodem ze stacji CW. Mimo wszystko, oglądając ten serial, poczujemy się młodsi o 10 lat. Nie wiem, czy takie było zamierzenie twórców, ale jeżeli tak, to winszuję. Szkoda, że cała ta podróż w czasie odbywa się podręcznikowo. Klisze gatunkowe są ustawione bezpiecznie w rządku i grzecznie nie wychodzą poza szereg. Zdecydowanie brakuje tej produkcji kopa, ale pamiętajmy, że za nami dopiero dwa odcinki.
Warto wspomnieć, że serial powstał w oparciu o serię powieści amerykańskiego pisarza Joe R. Landsdale’a. Niestety w Polsce raczej jego książek nie dostaniemy, więc trudno cokolwiek powiedzieć o jego twórczości - a szkoda, bo mogłoby to zapewnić nowy punkt odniesienia do sielankowej, bagiennej atmosfery
Hap and Leonard.
Mamy tutaj do czynienia z serialem dobrym. Zaplanowane jest sześć odcinków, jedna trzecia już za nami. Za Oceanem chwalą go sobie - i nie bez przyczyny. Widać tu dobre aktorstwo, porządnie wykonane, bardzo dobre rozumienie języka gatunku. Tylko dla mnie to trochę zbyt bezpieczne, podręcznikowe, w wyniku czego dostajemy serialik na niedzielne popołudnie. Przydałaby się odrobina typowego
edge'u, napięcia. Widzowie zasługują na coś więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h