Jeśli ostatni odcinek sezonu stanowi kolejna pojedyncza sprawa tygodnia, to wiesz, że coś poszło nie tak. Finał 5. serii „Hawaii 5-0” to festiwal nietrafionych decyzji. O tyle przykry, że dwa poprzednie epizody zwiastowały zwyżkę poziomu.
„Until We Die”, stanowiący finał 5. sezonu „
Hawaii Five-0”, zaczyna się nieźle – otwierająca sekwencja przywodzi na myśl stylowe kino akcji, ale im dalej w głąb, tym bardziej zbliżamy się do poziomu niskobudżetowego kina klasy B.
Ratowanie Hawajów przed bombą atomową jest pomysłem chybionym u podstaw i absurdalnie przeprowadzonym. To spokojnie mógłby być standardowy ładunek wybuchowy o zwiększonej sile rażenia, ale z racji iż to finał serii, twórcy sztucznie podkręcają stawkę – atomówka brzmi lepiej niż plastik. To teoretyczne maksymalizowanie napięcia obdarte jest z emocji i dramaturgii – nikt przecież, ani na chwilę nie wątpi w szczęśliwe zakończenie. Tym gorzej, że całość oparta jest na utartych schematach – motywy przestępcy (w których, co prawda, doszukać się można cienia racjonalizmu) wypadają karykaturalnie; ani na moment (fizycznie) nie pojawia się żadna agencja federalna lub nawet wojsko, przez co ciężar odpowiedzialności za losy wyspy – niczym w kinie superbohaterskim - spada na indywidualne barki Steve’a i Danno, a historia zwieńczona jest – o tyle spektakularną, co naciąganą i sztampową – sceną ratunkową. Z tradycyjnym slow motion i łapaniem się za ręce na dodatek.
Bohaterom idzie zbyt łatwo – szczęśliwie dedukują lokację bomby, a z zamieszania wychodzą bez ani jednego zadrapania. Nie spowolni ich nawet fakt, iż pilotowali zwykły helikopter, a nie Batwing.
Nie jestem ekspertem od broni nuklearnej, ale zdetonowanie bomby tak blisko zamieszkałych regionów również budzi moje wątpliwości. Co z promieniowaniem? Ekosystemem wodnym? Choć nie było innego wyjścia, to reperkusje takiej akcji powinny być poważne, a mam wrażenie, że twórcy wygodnie przymkną na to oko. Kolejną wadą jest również poziom realizacyjny odcinka – efekty komputerowe wypadają poniżej akceptowalnego dziś poziomu, a strzelaniny są nawet bardziej komiczne niż zwykle. Jeden z głównych bohaterów mógł zostać chociaż ranny, a tak wychodzą oni – niczym wspominany zresztą James Bond – bez szwanku i z nienaruszoną garderobą.
Intrygująco budowany wątek tajemniczych zdjęć Adama również okazał się niewypałem. Jego rozwiązanie następuje już w 7 minucie odcinka, a z dużej chmury spada mały deszcz. Potrzeba było konspiracji i tajnych spotkań China, aby ostatecznie skonfrontować się z Noshimurim i przekonać go, że jego działania mają logiczne, uzasadnione usprawiedliwienie. Myślę, że motyw ten wróci jeszcze w kolejnym sezonie - zerwanie więzi z Yakuzą nie może przecież przebiec bezproblemowo – ale na tą chwilę jest to nieporozumienie.
[video-browser playlist="697691" suggest=""]
Kolejna wpadka to także naiwne motywy Gabriela – czy naprawdę wierzył on, że Chin przyjmie łapówkę i wejdzie z nim w interes? Zawahanie na twarzy bohatera było zmyłką, reputacja skorumpowanego gliniarza jest już dawno nieaktualna (umarła razem z bezzasadnie upartym Coughlinem) i jedyne co Gabriel osiągnął, to zdradzenie swoich planów.
Za mały plus odcinka uznać można powrót Catherine. To bohaterka, która do fabuły wnosi niewiele, ale dla miłośników (głównie tej żeńskiej części) postaci McGarretta, to okazja do bliższego obserwowania jego życia prywatnego i wątku romantycznego. Rozwój osobistych relacji to akcent potrzebny w każdym serialu.
Ostatecznie odcinek ten, jak i cały sezon, nie wieńczy żadna konkretna kulminacja. Wydawało się, że takową będzie scena ślubu – prawdopodobnie ckliwa, ale na pewno szczęśliwa – ale scenarzyści urywają w pół zdania i nawet jej nie prezentują. Musieli bardzo mocno wierzyć w zamówienie kolejnego sezonu, co w trakcie emisji nie było jeszcze tak klarowne. Nie ma więc tutaj żadnego satysfakcjonującego zakończenia, a jest wykładanie podwalin pod nowe (i powracające) historie: Gabriela, syna Danny’ego, Yakuzy, również Doris, która nie została nawet wspomniana. To niestety powszechna przypadłość finałów, które niejako przeczą samej idei finiszowania serii.
Czytaj także: „Więzień labiryntu: Próby ognia” – zobacz pierwszy zwiastun i zdjęcia z filmu
Podsumowując, był to jednak całkiem udany sezon. Poziom odcinków był nierówny, właściwa historia skończyła się na fantastycznym, setnym epizodzie i wszystkie późniejsze wydarzenia traktować można generalnie jako epilog, ale serial ciągle sprawdza się jako cotygodniowa, niezobowiązująca i słonecznie przyjemna rozrywka. Jest jeszcze sporo miejsca na ciekawe pomysły, Hawaje nie znudzą się nigdy, a bohaterowie pozostają sympatyczni – finał może i zawiódł, ale wieść o 6. sezonie przyjąłem z radością.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h