Małą rewelacją 8. epizodu Hawaii Five-0 było wyjawienie tożsamości chłopaka Grace. Tak jak można się było spodziewać, młodocianym amantem okazał się Will, syn Lou Grovera. Ów pomysł nieźle sprawdza się na ekranie, bo choć między aktorami nie widać póki co szczególnej chemii, to stwarza on okazję do rozwoju postaci detektywa Williamsa. Reakcja bohatera jest wiarygodna, nieprzejaskrawiona i choć typowo dla niego impulsywna, to pozbawiona na szczęście ciążącego mu ostatnio malkontenctwa. Jego zachowanie wobec córki i chłopaka jest logiczne, a w prowadzonych z nimi dialogach czuć policyjno-rodzicielskie zaangażowanie, którego rozproszyć nie potrafiły nawet zaloty ponętnej opiekunki imprezy. Udanie poradził sobie także młody aktor wcielający się w Willa, który z fasonem sprostał protekcjonalnym rozmowom oraz scenom akcji w duecie z Dannym. Zagrożenia związanego z wzięciem zakładników raczej się nie odczuwało, dramaturgii także, ale z zainteresowaniem oglądało się ich próby wykaraskania się z sytuacji. Fabułę związaną z uprowadzeniem syna dyplomaty można przemilczeć, liczyła się tutaj przede wszystkim relacja między bohaterami, a także Danno i np. jego powracające zmagania z klaustrofobią. Prawdziwie szczere emocje odcinka (strach, frustrację, zaangażowanie, a w końcu ulgę) mimiką twarzy przemycał właśnie Scott Cann, który w bieżącym sezonie nie miał jeszcze takowych scen do zagrania. Akcja układała się pomysłowo przez 2/3 epizodu, potem jednak cierpliwa ekspozycja rozmyła się, a wraz z pojawieniem się broni palnej wywiązały się tradycyjnie już głupkowate i odrealnione strzelaniny (dużo huku, mało krwi, zero konsekwencji), spośród których najgorsze było finałowe pif-paf zrealizowane już całkiem po łebkach i w obliczu braku ekranowego czasu. Jako wynagrodzenie otrzymaliśmy szczerą, przyjacielską rozmowę od serca pomiędzy Dannym a Groverem, która rysuje nowe interakcje i zacieśnia rodzinne więzi między bohaterami. Takie rozwiązania się lubi, ponieważ po 6 latach spędzonych z serialem obojętne są losy przypadkowego dyplomaty i skazańca, a silniej kibicuje się protagonistom, z którymi zżyło się niemal na osobistej płaszczyźnie. Na podobnej zasadzie fajnie było zobaczyć więc Steve’a, China, Kamekonę i resztę ferajny rozluźnionych przy pokerowym stole. Wolę takie właśnie rodzinne obrazki, detale i odrobinę humoru (McGarrett zbierający zasługi za kanapki) od każdej generycznej kryminalnej sprawy tygodnia i bzdurnego plucia ołowiem. Jako dobry ku temu prognostyk wziąć trzeba także pozornie nieznaczącą scenę, w której Kelly subtelnie nakłania Sarę do szpiegowania. Z weryfikacji rodziny dziewczynki coś się w końcu urodzi i to może być lepsza dla Hawaii Five-0 oś przewodnia niż męczenie karykaturalnej Doris.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj