Dwa albumy o marvelowskim łuczniku z tytułami nawiązującymi do muzycznego i filmowego klasyka, udowadniają, że Hawkeye jest po prostu najlepszą serią Marvel Now.
Inkursje, zderzenia wszechświatów, dziesiątki superbohaterów i szerokie pokłady patosu - tego nie znajdziemy w komiksie pisanym przez
Matt Fraction. Zamiast tego dostaniemy formułę przypominającą filmy
Quentin Tarantino. Formalna swoboda, narracyjny luz, charakterystyczni bohaterowie i rysunkowa prostota, która jest tak prosta, że jakimś cudem staje się artystycznie wysublimowana. Tym sposobem
Hawkeye to małe, popkulturowe dzieło sztuki, umiejscowione na zupełnym obrzeżu superbohaterskich zmagań - dość powiedzieć, że główna walka toczy się tu nie o losy wszechświata, tylko o losy mieszkańców kamienicy, którą chcą zawładnąć rzezimieszki, posługujący się slangiem złożonym w zasadzie z jednego słowa. Jest więc też humorystycznie, co wcale nie przeszkadza twórcom na umieszczanie w historii intensywnie dramatycznych akcentów. Tak w trzecim jak i w czwartym tomie, które w rzeczywistości mocno się od siebie różnią.
No dobrze, weźmy najpierw na tapetę trójkę, czyli
Hawkeya bez Clinta Bartona. Po przeczytaniu całej serii skłaniam się do opinii, że to najlepszy jej tom, co jest trochę dziwne, bo rzeczywiście opowiada nie o tym Hawkeyu, o którym sadziliśmy, ze będzie opowiadać. Zmianę sugeruje już tytuł -
Hawkeye #03: L.A. Woman. I rzeczywiście przenosimy się z Nowego Jorku do Los Angeles, by przez jakiś czas potowarzyszyć Kate Bishop. To historia trochę lżejsza w formie, także graficznie, miejscami przypominająca prace nieodżałowanego
Darwyn Cooke. W ogóle nie odczuwamy w niej braku Clinta, ponieważ Kate, tak jak jej partner ma wrodzone skłonności do pakowania się w niezłe tarapaty - w tym przypadku będzie to bardzo ciekawa i emocjonująca rozgrywka z Madame Maskque, która po ostatniej konfrontacji z żeńskim Hawkeyem pała żądzą zemsty.
Efekt połączenia tej fabuły z rozbudową osobowości niesfornej Kate dał efekt piorunujący i zarazem zaskakujący. Powstał bowiem komiks, który w równym stopniu jest uroczy co dramatyczny, pełen ekstrawaganckich pomysłów i nawiązań do popkultury - w zasadzie nie powinniśmy go brać na serio, choć jest całkiem na serio podany (ostatni rozdział!), mimo autorskiego przymrużenia oka. Połączenie wyszło perfekcyjnie i dlatego powrót do codzienności Clinta Bartona w
Hawkeye #04. Rio Bravo nieco wytrąca z przyjemnej równowagi i potrzeba kilku dłuższych chwil, by wpaść w rytm ostatniego tomu serii, który notabene rozpoczyna się dość rozbudowaną, kreskówkową i zwierzęcą na dodatek historyjką. Zresztą wiemy juz dobrze, że zwierzaki - a szczególnie jeden, czyli Fuks, są dla fabuły komiksu niezwykle istotne, w zasadzie pozostając na równych prawach z tytułowymi postaciami.
W
Rio Bravo jest już mniej śmiesznie niż w
L.A Woman. Twórcy bowiem nie mają skrupułów, by poniewierać swoim bohaterem. Może nie zsyłają na niego takiej tony nieszczęść jak
Brian Michael Bendis lub
Ed Brubaker na Daredevila, ale Clint Barton nie ma lekko. Przy okazji wizyty jego brata Barneya, poznajemy sporo szczegółów z niewesołej przeszłości tych dwóch bohaterów. Brat zresztą też jest niezłym oryginałem i tychże dwóch oryginałów będzie musiało - razem z mieszkańcami kamienicy - stanąć do walki z oprychami i pamiętanym z drugiego tomu złoczyńcą o polskim pochodzeniu. Litości nie będzie, konfrontacja całkiem na poważnie, kilkuetapowa i znowu formalnie zakręcona, choćby w tych partiach, kiedy Clint traci na długi czas słuch, a my obcując z historią z jego perspektywy, otrzymamy w rezultacie puste dymki dialogowe, mimo że pozostałe postacie ze sobą rozmawiają. O tak, Fraction i spółka w
Rio Bravo również czytelnikowi nie ułatwiają sprawy, traktując go na równych prawach, co swoich bohaterów. I właśnie takie podejście, wyróżnia
Hawkeye’a z pozostałych serii
Marvel Now.
Kto zatem nie zna jeszcze tej historii, najwyższa, pora by zapoznać się z jednym z najlepszych superbohaterskich komiksów ostatnich lat. Można powiedzieć, że Hawkeye w tym wydaniu to superbohater innego sortu. Zmęczony życiem, zmęczony superbohaterstwem, częściej przyjmujący ciosy niż je rozdający, taki bardziej prawdziwy niż ta cała reszta z mocami i w kostiumach. Trochę dziwak, trochę straceniec, po prostu facet nie do końca wiedzący czego chce od życia. Ale za to jak najbardziej wiedzący, w których momentach chwycić za łuk i stanąć w obronie innych, takich jak on zwykłych ludzi. No dobrze - wiemy dobrze, że to wcale nie zwykły facet, ale o tym jest właśnie ten komiks, o niezwykłym facecie, który po prostu chce być zwyczajnym gościem z nowojorskiej kamienicy. Życzmy mu tego, bo biedak naprawdę na to zasługuje.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h