I z jednej strony widać, że Carey ma nieco ułatwione zadanie, bo dostał tym razem (nieco inaczej, niż miała się sprawa z Lucyferem) postać bardzo charakterystyczną i w pełni już ukształtowaną. Miał więc na czym kolejne przygody budować. Inna sprawa, że poradził sobie znakomicie, wchodząc w buty scenarzysty zaraz po Brianie Azzarello, przywracając Constantine’owi typowo brytyjski sznyt i zacięcie do pakowania się w bardzo magiczne kłopoty.
Nasz bohater, po swojej domniemanej śmierci, wraca z wojaży po Stanach do rodzimego Londynu, a tu na starcie okazuje się, że – oczywiście – nie zazna spokoju. Zapatrzona w niego jak w obrazek siostrzenica także wpakowała się w kłopoty, igrając z siłami, od których winna się trzymać z daleka. I choć relacje rodzinne w familii naszego maga nie są zbyt serdeczne, to jednak Constantine nie zostawia bliskich w szponach tych złych. I tym razem też rusza na ratunek.
Carey doskonale bawi się kreowaniem kolejnych przygód Constantine’a, serwując kolejne, krótsze epizody, łączące się jednak w starannie zaplanowaną, większą całość. Dał się ten Careyowski kunszt budowania wielkiej opowieści z krótkich historii poznać już przy wspominanym Lucyferze, a tu scenarzysta stosuje ten sam zabieg i pokazuje, że nie tylko wie, jak podjąć rękawicę z napisem Hellblazer, ale też, jak nie zapatrywać się przesadnie w dokonania poprzedników, ale próbować – skutecznie – wykreować coś własnego, autorskiego.
Owszem, jest tu mnogość odniesień do wcześniejszych losów Constantine’a – nie dało się inaczej – ale zarazem jest to opowieść na tyle starannie skonstruowana na niezależności, że odnajdzie się w niej stosunkowo łatwo nawet czytelnik wcześniej z serią niezaznajomiony. A Constantine wraca do źródeł nie tylko londyńskich, ale i magicznych. Zakusy tajemniczych, mrocznych sił, które zagięły na niego parol, nie tylko nie omieszkają wykorzystać rodziny naszego cynicznego maga, ale też pchną go do bardzo dalekich podróży, nawet aż na skraj biblijnego Edenu.
Uwidaczniają się tu fascynacje Careya nie tylko magiczno-okultystyczną tematyką, jaką przerabiał solidnie w przypadku Felixa Castora, ale też motywami gnostyczno-religijnymi, z którymi poradził sobie świetnie w kreacji losów Gwiazdy Zarannej.
I jak przystało na Constantine’a – jest mrocznie, jest krwawo, jest tajemniczo, jest z epickim rozmachem kreacji. Czego chcieć więcej?
To z całą pewnością run mniej nostalgiczny niż u Gartha Ennisa, mniej przyziemny i realistyczny niż u Briana Azzarello i przede wszystkim przemycający mniej kontekstów społeczno-politycznych, niż robił to u siebie Jamie Delano. To Hellblazer w najlepszej formie. Constantine jest zanurzony po uszy w magicznych problemach. Bardziej niż jakakolwiek postać z okultystycznych kręgów Londynu. Wiem, trudno ad hoc ocenić całość, bo przed nami jeszcze dwa tomy. I choć nie wątpię przesadnie, że Carey poradzi sobie świetnie, to z finalną oceną warto się powstrzymać. Dla zasady. Ale otwarcie jesy świetne. Nie da się ukryć.
Za rysunki odpowiada w tym tomie kilku znakomitych rysowników. Poczynając od klasycznej, realistycznej kreski Steve’a Dillona w Upojeniu życiem, poprzez grającego mocniej czernią i cieniami Marcela Frusina w Czerwonym Sepulkrum i Trzecich światach, podkreślającą mocno kontury kreskę Jocka w Grze w kotka i myszkę do cudownie charakterystycznego warsztatu Lee Bermejo (po Dillonie to chyba mój ulubiony rysownik w tej serii) w Czarnych kwiatach i wieńczącej album oszczędnej formy, za którą odpowiada Dough Alexander Gregory w Do szpiku kości.
Hellblazer to niezwykle mocna marka, która ma – dzięki marketingowej sile i rozpoznawalności – szczęście do świetnych twórców. Pojawiają się w tym komiksie – czy to w scenariuszu, czy w rysunku – nazwiska z górnej półki, co w oczywisty sposób sugeruje wysoki poziom kolejnych odsłon. Dla tych, którzy cenią sobie inteligentny, niepokorny, czasem obrazoburczy komiksowy horror, z dużą dawką okultyzmu i magicznych tajemnic, to seria, którą absolutnie warto przeczytać. A Mike Carey na starcie swojego runu tylko nas w tym upewnia.